Jump to content
Dogomania

JEST TAKIE MIEJSCE -BEZPIECZNA PRZYSTAŃ u Kasi-zbieramy fundusze


Recommended Posts

Jestem dzis zrozpaczona w schronisku odszedl moj kochany Jaro,

Jeszcze w sobote bylam z nim na spacerze - rozmawialam z opiekunka, bo mial podpuchniete stawy w tylnych lapkach.

 

Podobno silna mocznica - ale czy faktycznie tego i tak juz sie nie dowiem,

 

Jaro czekal na swoja szanse w schronisku od 2005 roku ,

 

Jaro2_zpsgthyebwx.jpg

Link to comment
Share on other sites

najprawdziwsza prawda i najgorsza jest nasza bezsilność

pocieszam sie tylko ze Jego ostatnie mce byly najlepsze w z tych , ktore przezyl w schronisku.

Jesienia zostal umieszczony w geriatrii - teraz psy maja tam lepsze warunki niz kiedys Mial swoj boks, nie musial zginac sie i szukac wejscia do budy, Spacery ze mna w soboty ale tez dodatkowo w tygodniu z innymi wol. - troche lepsze jedzonko (od nas) .

Ale i tak bedzie siedzial we mnie bol, ze nie udalo mu sie pojsc do prawdziwego domu

Link to comment
Share on other sites

  • 3 weeks later...

Też  współczuję - ale za to potem długie wakacje.

W W-wie zimno, pochmurno i ponuro - w taka pogode tylko smutne mysli po głowie sie kołaczą.

U Kasi prawie spokój - tylko do Marsika niestety jakies choróbsko sie przyplatało., robia mu sie podchodzace ropą zmiany skórne - pewnie jakies uczulenie

Link to comment
Share on other sites

  • 2 weeks later...

Ten rok byl/jest bardzo trudny i bolesny dla Kasi - znowu kolejni jej podopieczni przeszli na druga stronę Teczowego Mostu.

Ksia poprosiła mnie, zebym wkleila jej  opis o Gai i Marsiu, których juz nie ma w psim domku.

 

 
" Ciężko mi tu wrócić...może za jakiś czas, ale jeszcze nie teraz.
Kiedy Gaja przegrała z chorobą, jak nigdy wcześniej nie miałam krzty siły i chęci pisać i opowiadać o naszej Gajeczce.
Za każdym razem kiedy odchodził przyjaciel , wylewanie z siebie bólu, dzielenie się z innymi tym co było , stawało się dla mnie formą oczyszczenia. Przedstawiałam słowami obrazy ,które mogłyby dać czytającemu wyobrażenie naszych wspólnych dni, radosnych i smutnych chwil i stać się w pewnym sensie ich częścią. Przekazywałam emocje i uczucia, starałam się oddać jak najdotkliwiej naszą prawdę - nasze wyboiste drogi, wędrówki pod wiatr - walki z chorobami, które przegrywaliśmy raz za razem. Gaja , jak przed nią inni, stoczyła z losem nierówny bój , u niej ostatecznie pierwsze poddały sie nerki.
Najgorsze jest to, że kiedy podejmujesz próbę, kiedy jesteś na początku drogi i wyruszasz ze swoim psem w podróż, mimo nadziei i wiary , którą wypychasz szczelnie plecak, na samym jego dnie chowa się prawda, ta okrutna, ta, której nie chcesz zobaczyć, nie przyjmujesz do wiadomości, nakładasz na nią do środka warstwy pozytywnych uczuć i odpychasz mysli, które mogłyby ją do Ciebie zbliżyć, tylko to przeczucie....,
tak ciężko się go pozbyć i wyrzucić z podświadomości....
- tak naprawdę ,od samego początku, jeszcze zanim ruszysz toczyć bitwe o każdy dzień, czujesz , że na końcu drogi napotkasz mur - przegraną - prawdę obdartą z resztek nadziei, której z dnia na dzień w trakcie wędrówki ubywało z waszego ekwipunku.
Nie będzie odwrotu, ścieżki w bok , mozliwości ucieczki - często wiesz o tym juz na starcie, ale łudzisz się, oszukujesz, bo nikt nie chce godzić się z taką prawdą, tą od której nie ma odwrotu, która nie zwróci mi mojej cudownej Zuzi , kochającego ponad wszystko Borysa, Gai , Dorotki i Pineski, tych, których prawda odbierała okrutnie, bez litości.
 
Miodziu, Kazan, Natka, Tara ,Cezar , Zora, Sara, Bosman, Amis, Igunia, Amon , Zoran, Aza ,Twiksiu ,Kacperek i Oleńka -
czasem prawda była łaskawa - przynosiła spokojny , łagodny sen, ale czasem po morderczym wyścigu o życie ,rozbijaliśmy się z całą siłą o betonową ścianę.
Coś się skończyło ,coś umarło we mnie razem z nimi, zabierali mnie ze sobą po kolei i po kawałeczku, moje serce, moje myśli, to kim jestem i jak się sobą z nimi dzieliłam. Po śmierci Gai nie potrafiłam, nie chciałam pisać o kolejnej przegranej walce, nie chciałam już nic a najbardziej nie chciałam doświadczać kolejnych chorób i cierpień.
Moje "chce czy nie chce" szybko stało się zyczeniem, z którego los zakpił po raz kolejny. Dwa tygodnie temu niespodziewanie rozchorował sie Mars. Niewinna gorączka, ogólne złe samopoczucie - w wynikach z krwi wyszedł silny stan zapalny, który szybko dał o sobie znać na zewnątrz - zmiany skórne na łapach, na pierwsze rzut oka pozdzierane, poobcierane palce , oddzielające sie od nich poduszki i zmiany na podbrzuszu . --Badania, kroplówki, zastrzyki a choroba hulała jak wiatr i rozprzestrzeniała się błyskawicznie. Każda próba opatrywania ran kończyła sie moją porażką . O ile nad łapami w nieznacznym stopniu mozna było zapanować, o tyle podbrzusze, to była jedna, żywa , ślimacząca się rana przesiana warstwą ropy . Zasypywanie, zapsikiwanie, smarowanie - nic nie dawało, wszystko natychmiast zamieniało się w "kisiel" a pozornie przysychające fragmenty rany , jeśli juz sie zdarzały, okazywały sie po dotknięciu ,ruchomą skorupą unosząca się nad skórą , która po "oderwaniu" odsłaniała straszny widok.
Kolejna wizyta w klinice - pobrane zeskrobiny i wycinki do badań histopatologicznych.
Przez pierwsze dni choroby, mimo "zdartych" łap , Mars nie poddawał się bólowi, próbował życ jak dotychczas, dzielnie podnosil sie z legowiska i szedł przez ogród, chociaz kilka kroków - starał się ze wszystkich sił. Dzień za dniem, sił ubywało a ból był coraz większy, ale walczył a Ja chwilami naprawdę myslałam, ze się uda, ze ten jeden raz, to My będziemy górą, wygramy!, zwłaszcza, ze Mars był taki silny, starał się nie poddawać chorobie i w jej trakcie okazał się wyjątkowym zwierzakiem.
Nasz rozdarciuch, gruboskórny "agresor' , który kłapał zębami przy każdej okazji , okazał się najłagodniejszym i najcierpliwszym pacjentem pod słońcem. Cierpienie znosił w absolutnym milczeniu i nawet najpotężniejszy ból nie sprawił, żeby w akcie obrony skierować zęby w strone moich rąk. Widziałam jak boli....ale milczał jak głaz , każdego dnia stawiał czoło chorobie , przyszły dni, kiedy zaczął pić wodę a potem taki, kiedy z własnej woli chciał jesć, wyciągnął głowe do góry i nosem namierzał zapach jedzenia. Mimo, ze skóra wyglądała fatalnie, to ogólne samopoczucie wydawało się delikatnie poprawiać.
Ponieważ badania kontrolne z krwi były bardzo złe(znikoma ilosc czerwonych krwinek),dzień przed śmiercią , Mars dostał krew -
pokładałam w niej duzo nadziei, myslałam, ze będzie jak z Twiksiem, myslałam, ze Marsik nabierze wigoru i już "widziałam" jak chce pędzić przed siebie na tych łapinach biednych , z poduszkami trzymającymi sie palców do połowy. Ale prócz tego, że Marsikowi poprawiła sie barwa dziąseł, żadnej innej poprawy nie było. Tego samego dnia doczekaliśmy sie wyników z badań bakteriologicznych i wiadomo było jakie konkretnie antybiotyki powinien dostawać . Równiez w tą pamiętną środę, okazało się, że zapanowalismy nad krwawieniami z przewodu pokarmowego i Marsik zaczął robić normalną kupe. A jakby tego "szczęścia" było mało, to brzegi rany pod brzuchem zaczynały się delikatnie zabliźniać. Można by uwierzyć, że zaczęliśmy wygrywać, udało Nam sie zwyciężyć w kilku bitwach, ale przyszedł czwartek i przyniósł początek końca , rozpoczęła sie najcięższa batalia - tej Marsik nie dał rady przetrwać.
Od rana przechodził kryzys, czuł sie wyraźnie gorzej, nie chciał pić, był niespokojny , oddychał szybko i głęboko. Pierwsze skojarzenia- ból , telefon do kliniki i daje Marsowi zastrzyk , ale to nie pomaga, wychwytuje niepokojące dźwięki w płucach, których dotychczas nie było albo Ja ich nie dosłyszałam - może cos przegapiłam, pominęłam nieświadomie - to mnie zamęcza, ale przeciez jeszcze wczoraj bylismy w klinice na transfuzji krwi, nic sie nie działo, nic złego nie słyszałam , nikt nie słyszał, przecież weterynarka oddając mi Marsa mówiła, ze byłoby świetnie za tydzień podać mu jeszcze jedną jednostkę krwi, więc? , chyba wszyscy wierzyli w cud...
 
Kolejne telefony do weterynarza, Mars dostaje furosemid, jadę do kliniki, żeby mógł dostać lek dożylnie- ten zadziała szybciej/lepiej, dwie godziny później Marsik nie żyje.
 
Przez cały czas podawania leków,bałam się o nerki, o wątrobę, żołądek , który osłanialiśmy jak najszczelniej , przed ich destrukcyjnym działaniem . Nie pomyślałam o płucach, tym razem płuca umknęły mojej uwadze, zupełnie nie myślałam o płucach, może gdybym myślała...może wtedy wsłuchiwałabym się w nie dokładniej, może wychwyciłabym wtedy coś, co pomogłoby Nam zareagować szybciej, może to "szybciej" dałoby szanse....
Od czego wszystko sie zaczęło? - tego jeszcze nie wiemy, czekam na wyniki z badań histopatologicznych, boje sie tylko, że nie przyniosą jednoznacznej odpowiedzi.
Choroba Marsa, który nie wymagał podawania żadnych leków odkąd przyjechał , zupełnie żadnych, był silny , zdrowy i pełen życia, pozostaje zagadką, dla mnie i dla wszystkich, którzy Marsa znali i wiedzieli w jakiej dobrej jest formie.
 
Kwiecień - ostatni m-c radości i zdrowia ,przyniósł w jego życiu duże zmiany , które mieliśmy nadzieję, staną sie z czasem jeszcze większe. Najbardziej dumny z Marsa był Mariusz, dogadywali sie ze sobą świetnie, Marsik dotrzymywał Mariuszowi towarzystwa przy wszystkich pracach na dworzu a ze dzień zaczynał sie i kończył późną porą poza domem, Marsik non stop miał przy sobie ludzi . "Agresor" kłapiący paszczą na każdego i za wszystko, zmienił się nie do poznania.
Oczy niewiele widziały, ale nos zawsze podążał za człowiekiem we właściwym kierunku.
Korzystał z każdej okazji, żeby nastawić futro do głaskania, przestał udawać twardziela i pozwalał Mariuszowi na takie mizianka o jakie jeszcze kilka tygodni wcześniej sam siebie by nie podejrzewał.
Może w końcu zrozumiał, ze nie musi sie bronić, kłapać , udawać groźnego , niedostępnego , ze w tym domu może czuć się bezpiecznie, że nie jest gorszy, nie jest inny i są ludzie , którym na nim naprawdę zależy - cały kwiecień czerpał ze zmian , które w nim zaszły.
03 maja Mariusz wyjechał a Ja obserwując Marsa przez okno, zauważyłam , że coś jest nie w porządku - wtedy wszystko się zaczęło.......
 
Przesyłam Iwonce do załączenia zdjęcia z kwietnia , Marsa zdrowego, radosnego, pełnego sił, w świetnej formie -
nie dane mi takiego go zapamiętać, mnie prześladować będą obrazy z czasu choroby.... "
 
Nie odszedł sam wszyscy , którzy z nim byli,  a przede wszystkim Kasia walczyli o niego do ostatniej chwili - nie zawsze uda sie wygrać.
 
Marsik (TM*)
 
Mars1_zpsg9pay0ok.jpg
 
Mars2_zps0vcq7mst.jpg
Link to comment
Share on other sites

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Guest
Reply to this topic...

×   Pasted as rich text.   Paste as plain text instead

  Only 75 emoji are allowed.

×   Your link has been automatically embedded.   Display as a link instead

×   Your previous content has been restored.   Clear editor

×   You cannot paste images directly. Upload or insert images from URL.

×
×
  • Create New...