Jump to content
Dogomania

JEST TAKIE MIEJSCE -BEZPIECZNA PRZYSTAŃ u Kasi-zbieramy fundusze


Recommended Posts

Kasiu - wracam do zycia powoli - po tym jak  zastępowałam w opiece nad psiakami Stefę.

Masz racje rozmawiałyśmy troche o Maksie - nie wiedziałam zupełnie co robic , Kasia jest bardzo doświadczona w walce o zycie staruszków. więc od razu jak sie zle zaczeło dziać zadzwoniłam własnie do Kasi

Nie zostalam z problemem sama, jest nas troche w psiej służbie i dzieki temu chociaż nie mam samochodu mogłam liczyc na pomoc przyjaciół.

Maks pojechał do kliniki zeby mógł mieć całodobową opiekę . Pojechal do kliniki, w której pracuje jedna z "naszych" dziewczyn, która była z nim do końca.

 

Biedne starowinki Kasi, udalo mi się  poznać Boryska, Zuzie - wspaniałe psiaki, przezyly z Kasia kawał dobrego zycia - ale to jest mała pociecha w sytuacji kiedy wiadomo ze trzeba bedzie się z nimi pozegnać na zawsze

Link to comment
Share on other sites

16 ty marzec ,noc z niedzieli na poniedziałek ,umarła nasza Zuzia
 
df11b883fc25e9a3med.jpg
 
Kiedy dwa tygodnie temu dowiedziałam się, że pogarszające się samopoczucie Zuzi, to guz w jelicie, wyjścia były dwa- pozwolić jej odejść albo operować- postawić wszystko na jedną kartę, albo sie uda, albo nie. Ze względu na jej wiek za bardzo bałam się tego "nie", Zuzanka miałaby skończyć za kilka m-cy 18 lat, brak mozliwości narkozy wziewnej, która tez nie gwarantuje sukcesu,
 mnóstwo pytań bez odpowiedzi, trudna operacja i ogromne ryzyko niepowodzenia
Nie wiem, czy to była dobra decyzja, moze powinnam próbować ratować ją gdzieś, gdzie dysponują lepszym sprzętem umożliwiającym dokładniejsze badania,  bezpieczniejszą narkoze - moze powinnam..., targają mną skrajne emocje,
 z jednej strony wypełnia mnie niepokój, że nie zrobiłam wszystkiego co możliwe,
 z drugiej strony nadzieja i wiara w to, że dla Zuzi ostatni czas przeżyty w świętym spokoju, we własnym domu był najwłaściwszym
 jaki powinnam jej zapewnić.
 
Problemem pozostawało jedzenie, czyli nie jedzenie, wprowadzone po diagnozie leki-zastrzyki przeciwbólowe i rozkurczowe na początku przynosiły jakies rozwiązanie- Zuzanka miała po nich lepsze samopoczucie ,wieczorami kusiła się na małe co nie co. 
Ale zastrzyki szybko przestały działać i wróciliśmy do punktu wyjścia, wtedy moje mysli zaczęły krążyć w koło broni cięższego kalibru - sterydów,  niejako ostatniej deski ratunku, przecież Zuzia musiała coś jesć, żeby żyć.
 Zadziałało. Po zastrzyku Zuza  przez chwilę mogła być znowu sobą,  zastrzyk przywracał jej starą forme, zjadała kolacje , po czym zabierała sie za czyszczenie uszu Szpilce, co tez uwielbiała czynić. Pamiętam jeden z najlepszych wieczorów, kiedy zastrzyk sprawił, że na krótko wróciła moja dawna Zuzia- zeskoczyła z kanapy, podjadła z miski kolacje a po powrocie przez niekończący się czas, wylizywała Szpilkę - uszy, pysk, głowe. Szpilka była tak wylizana, że niemal przeźroczysta a Zuzi było mało i mało, jakby nadrabiała dni złego samopoczucia albo to co lubi najbardziej , robiła na zapas.
Jako, że sterydy są sterydami, nie dawałam jej zastrzyków co dzień, chciałam uniknąć sytuacji, w której pomaganie na jedno, zamieni się w wyniszczenie czegoś innego, z doświadczenia wiem, że czasem konsekwencje pomagania, potrafią byc tragiczne w skutkach. Tak więc Zuzia dostawała zastrzyk średnio co trzy dni, po kilku pierwszych zastrzykach, czas powrotów do przeszłości skrócił się, z dwóch lepszych dni do jednego, ale  to pozwalało  zrobić Zuzi "zapas" na kolejne dni niejedzenia.
I tak minęły dwa tygodnie , nie były najlepsze, ale w sytuacji w jakiej się znaleźliśmy ,mimo wszystko cieszyła mnie względnie ustabilizowana zastrzykami codziennosć, aż do soboty 14go marca ... 
Juz w piątek Zuzia wydawała się mniej wyraźna, ale przecież nie była zdrowa , więc miała prawo do lepszego i gorszego samopoczucia - a może takie postrzeganie rzeczywistości było moim największym grzechem, może ktos inny  natychmiast jechałby 
na kolejne badania?
Sobota, godziny popołudniowe, Zuzia dostaje zastrzyk, ale tym razem nie zareagowała na niego zupełnie, gorzej sie czuła, była słabsza, kładła się w kuchni przy misce z wodą i piła na leżąco.
W nocy jak to miała w zwyczaju, przyszła do mnie do łóżka , łudziłam się, ze nie czuje się najgorzej, bo zachowuje jak zawsze, ale w niedziele nie miałam juz złudzeń. Czekałam na godzine 16 tą jak na zbawienie. Pojechaliśmy- Zuzia i Borys. Po rtg, okazało się, że całe jelita Zuzi wypełnione są kupą, ogromną iloscią kupy, dalsze badanie wykazało, że wykryty dwa tygodnie wczesniej guz, rozrósł się, zamykając niemal całkowicie mozliwość wypróżniania. Wszystko co sie zgromadziło , tkwiło uwięzione w jelitach,
pozostało maleńkie przejście, jedyne, którym  zalegający kał mógł wydostać się  na zewnątrz .
Albo podejmowaliśmy próbe ratunku albo musiałam pożegnać się z Zuzią  .
Kompletny mętlik w głowie...próbowałam złapać sie jakiejs nadziei a jednocześnie czułam, ze nie uda Nam sie wygrać , 
, obok leżał umierający Borys,  wszystkie nowe, tragiczne informacje ...- w tym momencie wszystko runęło na mnie znowu z całą siłą . Nawet nie wiem co się działo w mojej głowie i ile rozumiałam z tego co mówi do mnie weterynarz,
 Jeśli nawet w tamtym momencie docierało do mnie , że szanse na uratowanie Zuzi są  bliskie zeru, nie byłam i kolejny raz 
też nie byłabym w stanie podjąć wtedy - na miejscu,w klince,  jakichkolwiek świadomych decyzji.
Powiedziałam - ' musze to sobie poukładac w głowie, ogarnąć myśli, nie moge...decydować  tak tu i teraz "
 
Od nowa , na gorąco, zaczęłam rozważać ewentualny powrót do początku-cięcie chirurgiczne, którego nie zaryzykowałam dwa dwa tygodnie wcześniej, innej drogi juz nie było, albo operują i kto wie, co sie zdarzy, albo to bezdyskusyjny koniec.
Ale  jeśli chciałam ryzykować zabieg,musieliśmy wydostać z Zuzi to, co zalegało w jelitach.
W domu, "nakarmiłam" ją zaleconą przez weterynarza laktulozą, która czyni kupe płynną .
Zuzia miała czyszczone w ten sposób jelitka  przed niedoszłą operacją uchyłka ,dlatego widziałam od razu , że pierwsze dawki nie działają, nic się nie działo. Po jakimś czasie dostała kolejną porcje "syropu" - bez rezultatu a kiedy ją zwymiotowała, wiedziałam, że to nie pomoże , że już nic nie pomoże. 
W między czasie  dostała kroplówkę i jak to przy kroplówkach najczęściej bywa, człowiek czeka na choćby najmniejszą poprawe samopoczucia, u Zuzi efekt był odwrotny , kroplówka wyssała z niej siłe i zwolniła życie 
Tego wieczoru , kładłam się spać prosząc wszystkich świętych o cud.
W nocy  Zuzia przyszła do pokoju, stała koło łóżka - czekała, aż ją na nim położe . 
Nie wiem czy chciała zejść z powrotem ,ale wierciła sie troche, w końcu  poczułam, ze jej nie ma - zsunęła się do koszyka ze spiącym  w nim Ząbkiem, który stoi tuż przy łóżku. Podnosiłam ją dwa razy,
za każdym razem ,kiedy zapalałam światło, leżała wywrócona i nawet nie próbowała się pozbierać, kiedy ją brałam na ręce, 
była taka wiotka....niemal mi się przez nie przelewała . Połozyłam ją do łóżka, opatuliłam mocno kołdrą ,
cały czas trzymałam blisko niej rękę, głaskałam ,poprawiając kołdre i okrywając nią Zuzie jeszcze szczelniej  
Kilka razy podnosiła na chwilę główkę do góry, czasem po to, żeby ułozyć w odrobine innej pozycji.
Wstawałam kiedy Borys wymiotował, raz, drugi , ona leżała cichutka, spokojna, bezszelestna .
Potem zasnęłam a  kiedy nad ranem po raz kolejny obudził mnie Borys i Tosia - on wymiotował, ją trzeba było wynieść na dwór, dotknęłam Zuzi - nie żyła . Leżała  tak jak ją po wyciągnięciu z Ząbkowego koszyka położyłam. Taka była wiotka,gdyby nie serce, które już nie biło, trudno byłoby uwierzyć oczom, że to na prawdę, nie jest tylko spokojny sen.
Bardzo późnym poniedziałkowym wieczorem,owinęłam ją w koc, ale nie pochowałam, mimo, że naszykowałam wczesniej grób.
Nie mogłam,nie potrafiłam,  była taka "żywa",miękka, wiotka , nie było w jej wyglądzie żadnych zewnętrznych cech  , charakterystycznych i oglądanych przeze mnie tyle razy w stanie - po śmierci. Bywały rózne, czasem bardzo wyraźne ,
innym razem bardzo łagodne świadczące o spokojnym, dobrym odchodzeniu, a Zuzia.... Zuzia­­­­­­ " tylko spała"
 
Znowu nie wszystko zrobiłam nie tak jak powinnam, powinnam bardziej przyglądac sie ilosci wyduszanej przez guz i uchyłek kupy, powinnam wiedzieć, ze jest jej za mało,ze robi mniej niz wczesniej, przecież nawet którymś razem przeszło mi to przez myśl, 
więc znowu nie zrobiłam wszystkiego tak jak powinnam. Po raz kolejny mam poczucie, że ktoś inny zrobiłby więcej, lepiej, był czujniejszy, dokładniejszy, wyłapywał sytuacje, które mi umykają , wszczynał alarm na widok tych, których zbyt długo nie traktuje odpowiednio poważnie .
Powinnam w ciągu tych dwóch tygodni zrobic jej kolejne kontrolne badania - czy to by coś zmieniło?, może nic , może jednak?
 
W kwietniu miały minąć dwa lata, odkąd adoptowałam niemal 16 to letnią Zuzie z koszlińskiego schroniska.
Długo wpatrywałam sie w jej zdjęcie umieszczone na "sos jamnikom" - stara, lukrowana  dziewczynka ,oddana z drugą jamnikowatą sunią do schroniska przez właścicielkę, która w przypływie miłości , zostawiła w domu trzecią, najmłodszą z całej trójki.
Dłuższy czas dojrzewałam do decyzji o adopcji -pomocy Zuzi, w kontakcie meilowym dowiedziałam się, ze nie ma nią żadnego zainteresowania, bo za stara...
 
Przyjechała...Zamiast stareńkiej, ledwo tupającej jamniczej staruszki, zobaczyłam energiczną, żywą, skoczną starszą dame i natychmiast z przerażeniem zwątpiłam w jej wiek. Spodziewałam się babci, która potrzebuje jedynie ciepłego konta do przesypiania całych dni
a tu sunia "Sunia", góralka z krwi i kości  .
"Sunia" - takie imie widnieje w książeczce zdrowia. Ze zdjęcia spogląda jamniczka, na pierwszy rzut oka trudno dopatrzyc sie podobieństwa , zamiast pomalowanej na siwo Zuzi, w obiektyw aparatu patrzy sunia ubrana w piękne czarno rude futerko .
Rok i miejsce urodzenia Zakopane , 97. Ostatnie szczepienia  wykonane w Koszalinie, natomiast według książeczki całe zycie spędzone na drugim końcu Polski. Mówiłam - "Zuzia, to harda babcia(baba) , pełna sił i życia - prawdziwa góralka" .
Moją góralke, ktoś po 15 tu latach wspólnego zycia, oddał do schroniska i nie obchodzi ktosia, ze jego "Sunia" była bardzo chora, że bolało, że los ją okrutnie na sam koniec życia doświadczył. Dzięki Twojej podłości "ktosiu", która nigdy nie powinna sie wydarzyć i stać udziałem kochającego Cię całe życie psa,  przez te krótkie dwa lata mogliśmy cieszyć się jej obecnoscią i doceniać każdego dnia to, jaka jest cudowna.
Zuza , z jednej strony cichutka, spokojna, niewidoczna, bo wiecznie zakopana pod pledami , z drugiej strony żywa, energiczna, wesoła i dostatecznie głośna, żeby było jasne, że nie wszędzie na kanapie można usiąść bezkarnie, nawet jak psa nie widać i wydawałoby się, że żadnego tam nie ma, to zawsze był!, nasza Zuzia - mistrz kanapowego kamuflażu.
 
Cztery m-ce po adopcji, spędzilismy wspólne wakacje na Zamojszczyźnie, Ja, Mariusz, Ty i Misia , to był nasz jedyny czas spędzony w tak nielicznym gronie. Idealnie odnajdywałaś sie w obcych miejscach, ruch uliczny, ludzie, samochody
- całe zycie spędzone w mieście, sprawiało, ze byłaś idealnym kompanem w podróży.
Dziękuje Ci słoneczko, za wszystkie wspólne spacery do lasu i na łąki, za wszystkie bezcenne , niepowtarzalne chwile,
za to jaka byłaś. Błyskawicznie zaaklimatyzowałaś się  w naszym domu, nie tęskniłaś specjalnie za innym a przynajmniej nie było tego po tobie widać. Od pierwszej chwili, kiedy Cie zobaczyłam na Pl. Zwycięstwa, w Słupsku, byłaś grzeczna, radosna, pełna optymizmu 
 
Odgrywałaś ważną rolę nie tylko w naszym zyciu, ale i w życiu Szpilki. Byłaś dla niej bardzo wazna, tylko Ty ją akceptowałaś bez zastrzeżeń, obie byłyście sobie potrzebne . Szpilka kładła się przy Tobie, opierała  pysk na Twoich pleckach albo przytulała się do Ciebie mocno , w zamian pozwalała bez najmniejszego sprzeciwu na to ,co sprawiało Ci wielką przyjemność - z pasją oddawałas się czyszczeniu Szpilkowych uszu , na które przy niemal każdej okazji, próbowałaś z róznym skutkiem, nakłaniać Ząbka.
Szpileczka nigdy nie protestowała - wyjątkowy układ, z żadnym innym psem, nie udało Wam sie nawiązać tak bliskich relacji.
 Przypominałyście Nam Misie i Pinesie - czarne i rude - dwie wyjątkowo dobrane w dużym stadzie, akceptujące się sunie - bratnie dusze.Teraz Szpilka została sama, tak jak kiedyś sama została Misia.
Bardzo brakuje mi Twojego głosu, cały czas Cię słysze odkąd zamilkłaś na zawsze, widze jak wygrzebujesz się spod swoich, kanapowych "szmat" i poszczekujesz, albo, jak stoisz, wyciągasz w góre szyje i przemawiasz. 
Najmocniej krzyczałaś, kiedy wieczorem rozdawałam miski z kolacją- zeskakiwałaś z kanapy i zanim doszłaś do kuchni, stawałaś i z daleka oznajmniałaś -  " juz ide, stawiaj miskę, słyszę, ze kolacja gotowa ".
Krzyczałaś, kiedy wrzeszczały inne, tylko one wiedziały - widziały, chociaz tez nie zawsze, na co szczekają, Tobie nie chciało sie wystawić spod pledów nosa, więc na wszelki wypadek, gdyby słusznie hałasowały, dołączałaś do reszty, nie mając zielonego pojęcia na co i o co ten hałas.
Kiedy wracałaś z dworu, głośno domagałaś się, żeby otworzyc Ci drzwi a
kiedy choroba uniemożliwiła Ci samodzielne wchodzenie po schodach, to stałaś pod nimi i szczekałaś donośnie i niestrudzenie
- "choooodź po mnie, juz chce do domu"
 
Zuzia, słoneczko moje, przepraszam ,jeśli  podjęłam złe decyzje, jesli inne, byłyby dla Ciebie lepsze.
Zawsze tak bardzo chce zabrać od Was jak najwięcej zła a nie wiem na ile mi sie to udaje.
Bardzo, bardzo będziemy za Tobą tęsknic , tylko....choć by nam serce pękło a rozum oszalał, Ty już do nas nie wrócisz
 
652f90dd4118b371med.jpg
 
b5852d6649bda3bdmed.jpg
 
51b614a584a81b85med.jpg
Link to comment
Share on other sites

17 ty marca, godzina 11 ta
W ostatniej drodze Boryskowi towarzyszy  Ząbek....
 
ff4ee47ada3f5c7fmed.jpg
 
Borys, mój pies, dla niego zyciem był człowiek,
mój pies, który był zawsze i wszędzie, w przejściu, po środku drogi, pod nogami - ciągle ktoś się o niego potykał
i z to nie raz wysłuchiwał głośnych pretensji.
Przygotowywanie posiłku i jedzenie bez Borysa - niemożliwe, Borysek zawsze niestrudzenie stał na straży talerza ,
cokolwiek się na nim nie znajdowało, zawsze miał na to ochotę, patrzył ,niecierpliwie przebierał łapami i zamiatał ogonem podłoge. 
Wypicie kawy w samotności - niemożliwe , odpocząć bez towarzystwa - niemożliwe
a najwiekszą niemożliwością z niemożliwych, była samotność podczas pracy na komputerze
- przy komputerze Borys był ze mną zawsze, gdziekolwiek by nie leżał , jakkolwiek mocno by nie spał 
kiedy Ja szłam do pokoju, to w ułamku sekundy podnosiły się Borysie łapy i wędrowały za mną .
Borys był zawsze blisko, dom mógł być wypełniony ludźmi po brzegi, wszystkie ręce były idealne do głaskania,
ale wystarczyło, że zrobiłam dwa kroki przed siebie i wszystkie te ręce przestawały sie liczyć, nie było mnie, nie było Borysa.
 
6 lat minęło jak krótka chwila, takie straszne jest życie, znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czas rozpływa się bezpowrotnie,
jakby nigdy nie istniał, bo czym jest czas którego już nie ma? - chwilami zapisanymi na zdjęciach? ,
wspomnieniami, które z roku na rok stają się bledsze?, głosem, który teraz brzmi w uszach a za jakiś czas z trudem 
będziesz sobie przypominać jego brzmienie... 
Kiedyś nie będę mogła odtworzyć w pamięci Twojego głosu - jak szczekałeś Borysiu?, jak brzmiała Zuzia?
która, odkąd jej nie ma, nie przestaje szczekać w mojej głowie. Jak brzmiał głos Dorotki, Pinesi , Saby, Selmera
- tych głosów juz nie słysze, wszystkie dźwięki odebrał czas.   ....To juz tyle lat, co się z nimi stało?, gdzie się podziały?.....
 
Borysiu, mój czekoladowy psie... - wiem, psom nie wolno jeść słodyczy ,ale on uwielbiał słodycze, parówki zamieniłby na batoniki,
psie chrupki na ciastka ,smaczny psi posiłek na kawałek ciasta a gdyby mięso miało smak czekolady,
miska z kolacją zawsze byłaby pusta. (Nawet kiedy już nic zupełnie nie chciał jeść, słodka masa krówkowa z puszki,
 była jedyną rzeczą w której udawało się podać mu tabletki)
 
W oczekiwaniu na kolację, lubił podjadać suchą karme, miska z karmą stoi zawsze pełna, nie wydziela sie i nie ogranicza chrupek ,
nie dręczy zwierząt. Borysiu często okupował miskę, "uśmiechając się ładnie", najczęsciej do Ząbka ,którego akurat w tym samym czasie nachodziła ochota na małe co nie co .
 
Ząbek i Borys - na wiecznej, niegroźnej wojennej ścieżce. Ząbek ledwo odrasta od ziemi, ale zawsze miał najwięcej do powiedzenia, nie ważna waga i wzrost przeciwnika, taka z niego mała, rozwrzeszczana wredota. Borys sprawy załatwiał inaczej - po cichu, bezszelestnie, pokazywał ostrzegawczo wszystkie zęby i bezdźwięcznie rozprawiał się z niechcianym towarzystwem.
Właśnie w ten sposób sympatie okazał Tosi - była cisza, pozornie żadnych szczególnie  niebezpiecznych spięć,
aż tu nagle szyja Tośki zamieniła się w balon, który trzeba było przez  tydzień przebijać zastrzykami - Borysiu ścisnął Tośke paszczą na znak "przyjaźni" i zostawił  na pamiątke wielkiego krwiaka.
Nie lubił Tośki, od początku miał na nią ciche uczulenie, nie mniejsze niż na Jazgotka, który przy każdej nadarzającej sie okazji, starał sie rozpętać wojne. W największej przyjaźni żył z Łatką - był jej kumplem do zabaw, on duży, ona mała,
tak jak kiedys Łatka z Dorotką, tak teraz Ci dwoje, rozumieli się bez słów a radosne zabawy ,do których zawsze prowokowała ona ,
sprawiały obojgu dużą frajde.
W poniedziałek, poszliśmy wszyscy razem do Fredzia ,chciałam, żeby pospacerował sobie  poza własnym podwórkiem. Mam wyrzuty sumienia, że w przeciągu tych 6 lat,  tak niewiele czasu spędził poza nim, że tak bardzo rzadko chodził na spacery.
Jedyne co mu na koniec podarowałam, to spacer do Fredzia, krótką wędrówke po śladach obcych zapachów.
Nie wiem,czy to była dla niego jeszcze jakakolwiek przyjemnosć, był juz mocno zmęczony chorobą, pochodził i połozył się na trawie, Łatka próbowała zachęcić go do zabawy skacząc koło niego i podgryzając głośno jak to zwykle robiła , ale on już nie miał chęci i siły na zabawe, musiałam odwoływać Łatkę, nieświadomą zbliżającego się rozstania...
 
Zamieszkał z nami w lutym 2009 roku. Z Ząbkiem , Łatką , Dorotką i Pineską stworzyli pierwsze stado, wszystkie pojawiły się 
w naszym domu w krótkim odstępie czasu - nasza"stara" ekipa.Dorota i Pineska odeszły w 2011 ,
we wtorek dołączył do nich Borysiu, został Ząbek, który nie wiadomo kiedy z 5-latka niebezpiecznie stał się 11-latkiem
i Łatka, która starzenie się tak jak i my, coraz bardziej.
 
Poniedziałek należał do Borysa ,spędziłam przy nim dużo czasu, chciałam wynagrodzić mu swoją obecością, byciem jak najbliżej
niego, głaskaniem, ten cały czas, którego nie raz mu brakowało, kiedy siadał na przeciwko, żeby go tulić i miziać a ja często znajdowałam jedynie chwilę na krótkie pogłaskanie i ucałowanie łepetyny.
 
Na usg z 11go marca nowotwór rozpanoszony był w żołądku, inne narządy, wyglądały na czyste. Cztery dni później,
15go marca w niedziele ,mocno zmieniona była już wątroba - choroba postępowała gwałtownie. Borys wymiotował,
więc nie mógł już dostawać żadnych leków w tabletkach,które jeszcze kilka dni wcześniej przyswajał, dlatego w niedzielę dostał czopki i zastrzyki, ale już nic nie pomagało,nie jadł od kilku dni, podchodził do misek i pił wodę,
po czym po 10ciu - 15tu minutach wymiotował. Nie pomogła kroplówka,po podanej zaledwie 1/3 zawartości musiałam ją odłączyć,
bo przyniosła same szkody.
W poniedziałek rano Boryniu schował się do budy - to do niego nie podobne, więc musiał,czuć się bardzo źle, ale wołany wyszedł,przyszedł za mną do psiego domku, położył się na podłodze, na kocu i został. Zabrałam go po jakimś czasie do domu,
zaniosłam na góre . W ostatnim czasie samodzielne wchodzenie po schodach sprawiało mu coraz większą trudność, od piątku wracał do domu niesiony na rękach. Był taki lekki, strasznie chudy, niemal nie czułam ciężaru.
 
Mimo pogarszającego się samopoczucia cały czas starał się być moim kochającym Borysem .
Tak bardzo źle sie czuł, ale jak zawsze czekał na mnie w oknie kiedy wychodziłam choćby na kilka minut i jak zawsze kiedy wracałam, choćby mnie nie było krótką chwilę, cieszył się i machał swoim zakręconym jak świnka ogonem. Machał ogonem... -
ile to dla mnie znaczyło tego dnia, za każdym razem jak wchodziłam z dworu do domu a on witał mnie machaniem ogona,
byłam najszczęśliwsza na świecie.
 
We wtorek rano wyszedł z domu i znowu schował się w budzie, ale tym razem juz nie przyszedł na wołanie, kiedy sprzatałam psi domek. Zaglądałam do niego kilka razy, kładłam sie przy nim , tuliłam, ale nie zmuszałam do wyjścia, wiedziałam, że szuka ucieczki przed bólem,  przed rzeczywistością,która za chwilę nie będzie juz nasza wspólna. On szukał spokoju,ja ratunku.
Chociaz wiedziałam, że żadnego juz nie ma,chciałam pojechać do kliniki, jeszcze raz  porozmawiać...
Może jeszcze jeden zastrzyk, inny, silniejszy, może krew ? - właśnie!, na pewno krew go wzmocni, żeby chociaz jeszcze raz mógł 
cos zjeść i nie umierał głodny - to była niedorzeczna nadzieja, nie wierzyłam sama sobie, wiedziałam, że w jego przypadku,
krew nie ma szans powodzenia,  ale oszukiwanie sie przez jeszcze krótką chwilę, zwłoka na czas,
sprawiało, że Borys jeszcze był, ciągle był...
Kiedy wychodziłam do samochodu, jeszcze raz poszłam zajrzeć do niego,  podchodząc usłyszałam pomruk. Znoszący w kompletnym milczeniu całe zło Borys, zamruczał -  ten jeden raz wystarczył, żeby zaświeciła mi sie czerwona lampka - do głosu doszedł rozum, chociaz i serce tak naprawdę wiedziało swoje.
Borysiu nie chciał wyjść z budy, wyciągałam go krok po kroku, dopiero na zewnątrz,  upięty na smycz poddał się moim prośbom...ostatni raz poszliśmy razem przez ogród.
Doszliśmy do samochodu, sam ustawił się do wejścia,jeździliśmy ostatnio do kliniki kilkakrotnie, więc bez grama sprzeciwu pozwolił położyć się do środka.  Wcześniej, nigdy nie jechał do kliniki sam, zawsze jechał z nim jeszcze jakis pies, pierwszy raz jechała Tola ,
w niedzielę Zuzia, więc we wtorek w ostatnią drogę, do towarzystwa zabrałam Ząbka. Chciałam, żeby to była jazda taka sama jak poprzednie, chciałam dać mu poczucie bezpieczeństwa, zminimalizować ewentualny niepokój - nie jedzie sam,
obok jest stary kolega Ząbek, wszystko jest jak zwykle, wszystko jest ok .
Weterynarka przyszła do samochodu, Borysek leżał....,wenflon miał założony w tylną łape,  więc widział jedynie jak przechodziła koło Nas. Siadłam do niej tyłem, wszystko co się w tym momencie działo, zostało za nami...Pochyliłam sie nad Borysem,
głaskałam i tuliłam tak,jakbyśmy byli tam sami, jakby nic się nie działo za moimi plecami. Zasnął spokojnie,nawet nie wiem kiedy przestał oddychać, oczy niczego nie zdradziły, po prostu leżał przy mnie a Ja całą sobą starałam się byc przy nim 
i dać mu 100% poczucia spokoju. Dopiero potem dowiedziałam sie od siostry, która Nam towarzyszyła i widziała to, 
czego Ja nie mogłam widzieć-  Borysek przestał oddychac juz po wstrzyknięciu połowy zawartości pierwszej strzykawki, 
niewiele było trzeba, żeby przestało boleć...
 
Borys nigdy nie chorował, nie sprawiał problemów, nie wymagał wiele, nie potrzebował niczego, poza człowiekiem.
Zdarzało mi się nie raz mówić "jedyny Borys zawsze zdrowy,wiecznie młody,  w dobrej formie,nie trzeba z nim jeździć po weterynarzach,ale jak go kiedyś zetnie z łap, to...raz a porządnie" - słowa okazały sie prorocze, tylko, że to "kiedyś", nie miało wcale 
nadejść teraz, nie w tej chwili, przeciez to były tylko puste słowa powtarzane bez zastanowienia.
 
To się nie mogło wydarzyć, nie powinno, nie teraz, nie tak szybko. Nie zdążyłam sobie uświadomić rzeczywistości Boryniu.
Bez Ciebie ten dom, już nigdy nie będzie taki sam. 
 
Kto teraz będzie ze mną chodził na ostatni obchód do psiego domku?,
Nie było wieczoru, zebyś mi nie towarzyszył, Ty jedyny, wiernie czekałeś aż nie zrobie wszystkiego co konieczne,żebysmy razem mogli wrócić do domu. Niezaleznie od pogody, w śnieg, deszcz,w najgorszą pogode,kiedy żadnego innego psa błaganiem nie nakłoniłabym aby poszedł ze mną, Ty zawsze,bez wyjątku byłeś tuż obok, często kładłeś się za drzwiami domku ,skutecznie blokując swobodne sprzątanie - cały Ty .I czekałeś...
A potem wracaliśmy do domu razem - każdego wieczoru to samo, kilkanaście metrów wspólnie przebytej drogi i tyle radości wyrażanej całym Tobą.
 
Mój kochany, wierny pies, złodziej Misiowych kości, wykradanych pod jej nieobecność.
Nie wiem jak znieść Twoją strate, z niedzieli na poniedziałek umarła Zuzia,  we wtorek musiałam pomóc umrzec Tobie. 
Tyle bym oddała żebyscie wrócili, Ty, Zuzia, Dorotka, Pineska, żebym mogła posklejać w całość rodzine,
która prawie zupełnie się rozpadła. Opiekujcie się Łatką, Ząbkiem i Misią, nie pozwólcie im odejść, nigdy.
Pinesiu Ty wiesz,że to Misia, twoja i moja Misia, pozwala mi zachować zdrowe zmysły.
 
Dużo czasu mi zajmie, uświadomienie sobie Borysku, że Was na prawdę nie ma, bo Ja o Was pisze,  opowiadam-nie chce niczego zapomnieć, ale nie wierze w tą prawde, to się nie dzieje.
We wtorek wieczorem kopałam dla Ciebie grób,zawinęłam Cię w kołderke, żeby było Ci ciepło i miękko. Eliza mi pomagała. Pochowałyśmy Cię obok Doroty. 
A przecież Ja cię ciągle widze, leżysz jak zawsze na podłodze, patrzysz w okno i kręcisz na mój widok ogonem. Jesteś tu a za chwilę gdzie indziej, przenosisz się z miejsca w miejsce, zagradzając przejscie z pokoju do kuchni, 
z korytarza do pokoju, gdzie nie spojrze, tam jesteś przyjacielu.
....Powiedz, że mnie nie zostawiłeś... Tyle już straciłam, rozpadło się moje,nasze,stare życie
  • Upvote 1
Link to comment
Share on other sites

Kasiu... znowu płaczę, płaczę razem z Tobą...............

Tyle serca włożyłaś w ostatnie pożegnanie Borysia....

Tak cudnie Go pożegnałaś...

 

Żegnaj Borysku[*]....

 

 

77ec51857f3eb7c5gen.jpg

 

 

s+%25281%2529.gif

 

 

 

W południe przyszedł Psi Anioł
na skrzydłach Cię poniósł
do nieba

Zabrał ze sobą Twą radość
szaleńcze merdanie ogonem
dotyk zimnego nosa
i tupot łap po podłodze

Tak bardzo Ciebie brakuje
choć płakać przecież nie trzeba
bo wróci tutaj Psi Anioł
i poprowadzi na łąki

gdzie wszystkie Psy pożegnane
biegają swobodne szczęśliwe...

 

 

s+%25281%2529.gif
 
 
* * * * *
  • Upvote 1
Link to comment
Share on other sites

Kasiu, aż wstyd mi się przyznać, ale wrzuciła gwiazdką i pierwszy, nieprzeczytany post, to był post o odejściu Boryska...

Tak mną to wstrząsnęło i tak się wzruszyłam, że nawet nie przewinęłam wyżej strony...

 

Teraz, jak przeczytałam znów buczę...

Tak cudownie żegnasz te Sierotki, z taką Miłością Je wspominasz...

Zuzinko['] dożyłaś ostatnich dni w miłości i trosce o Ciebie...

Żegnaj, spotkamy się kiedyś, po tamtej stronie Tęczy...

 

Żegnaj Zuzineczko[*]

 

 

8e677dadd6fb6589gen.jpg

 

 

s+%25281%2529.gif
 
 
 
Znowu powiał śmierci wiatr,
Zdmuchnął piękną świecę.
Choć nie chciała wcale zgasnąć,
To jednak uległa...

Nie ma siły na tą chwilę,
Nie zna jej nikt z Nas.
Cóż tu począć można,
Gdy dosięga Nas...

Znowu powiał chłodny wiatr,
Dmucha ile sił.
I choć mocny tli się knot,
To nie wygra z Nim.

Jedno tylko wiem na pewno,
I w to wierzę wciąż...

Tam po drugiej stronie lustra,
Gdzie istnieje lepszy świat…
…już nie wieje wiatr.
 

s+%25281%2529.gif
 
 
* * * * *
 
Link to comment
Share on other sites



 Borysku i Zuzineczko,żegnajcie kochani [*]

 

6312cmo.gif

 

Kasiu bardzo współczuje ,wiem jaka to ogromna strata dla Ciebie.

 

 

Danusiu, jak bardzo , bardzo się cieszę,  że Cię "widzę"

 

 

 

Borynia, mój Rysiu , miał przed sobą jeszcze tyle lat życia...

Link to comment
Share on other sites

Czy zaskoczeniem będzie wiadomosć, że to nie koniec?
 
Gaja jest umierająca, jestem rozgoryczona, zawiedziona, sfrustrowana i nerwowo na skraju szaleństwa, więc pierwsze co przychodzi mi na myśl, jak myslę o tym co sie teraz z Gają dzieje, to tyle, ze zabiły ją komórki, chociaż wiem, ze to wcale nie tak...
Gaja razem z Bosmanem, miała podane komórki macierzyste, z dnia na dzień czekalismy na najmniejszą poprawę, ale ta nie przychodziła. Przyszła za to śmierć, najpierw po Bosmana, w jego przypadku, nie wiedzieliśmy przy podawaniu komórek, ze rak toczy kości, gdyby miał być sprawdzany tak szczegółowo , trzeba byłoby prześwietlić go kawałek po kawałku a i to nie musiałoby dac w danym czasie żadnej informacji o chorobie. Tak czy inaczej mozna podejrzewać, ze u Bosmana proces chorobowy był dość zaawansowany, dlatego rak napasiony komórkami, rozprawił się z Bosmanem błyskawicznie, dwa tygodnie po podaniu komórek zamiast wyczekiwanej lepszej kondycji i sprawnych łap, kopałam mu grób.
 
A Gaja? - Gaja była zdrowa, tyle kontrolnych badań i wszystkie zawsze w porządku, tyle razy robiłam jej usg szukając na siłę nowotworu, którego nigdy nie miała - żadnych zmian, żadnych nieprawidłowości.
Komórki podawałam Gai jako zdrowemu psu. Miały pomóc, w najgorszym razie gdyby nie zadziałały, miały nie zaszkodzić .
 Dziś Gaja jest umierająca , zabija ją rak.
 
W niedzielę wyczułam na szyi , pod skórą , duzą gule, w poniedziałek gula była juz ogromna. 
Weterynarz, zastrzyki, wczoraj delikatnie mniejszy obrzek w ciągu dnia a wieczorem szok! , gula potężna, w ciągu kilku godzin rozeszła się w dół szyi, do góry pod pysk i na boki, tak mocno, że napompowało nawet fafelki - godzina bardzo późna, więc telefon do weterynarza i daje dodatkowe zastrzyki, te, które miały byc na dziś.  W nocy opuchlizna schodzi  jedynie z fafelków i to nieznacznie, w południe klinika, Gaje ogląda chirurg i jednoznacznie stwierdza, ze nie ma szans na usunięcie tego tworu. Co moge zrobić? - biopsje, ale to tylko dla siebie, żeby na papierze ktos napisał, to co wszyscy wiedzą, bo usunąc i tak nie można, nie w tym przypadku i nie tak umiejscowionego.
Co teraz? - troche zastrzyków do domu i zyjemy, dopóki guz nie przydusi przełyku i uniemożliwi całkowicie przełykanie jedzenia,
więc Gaja bardzo prosi - trzymajcie kciuki, żeby mogła pozyć jeszcze chociaz troszkę, kilka dni?, może tydzień? a może los będzie łaskawy i jakims cudem uda jej się przezyc święta.
To juz nie jest niesprawiedliwosć, to kopanie lezącego po gębie ,do nieprzytomności .
 
A komórki? - same w sobie na pewno nie są złe, nie jednemu pomogły , choćby Waszemu Czupurkowi, w naszej klinice też bywają zadowoleni pacjenci, ale z reguły szczęście trafia do młodych psów, nie tak zrujnowanych ruchowo, jak zrujnowana była Gaja, kiedy je dostała.
Ja, drugi raz, nie podałabym ich psu staremu, bałabym się,
na przykładzie Gai widać, że nie mozna mieć 100% pewności, że pies jest zdrowy a stary pies, to zawsze o niebo większe ryzyko, ze jednak nie jest . Co z tego, ze usg jest bez zarzutu, płuca czyste, wyniki z krwi idealne? (nawet odebrane dziś, najświeższe ma idealne), kiedy w organizmie czai się maleńki raczek  nie do wykrycia podczas standardowych badań i  tylko czeka  na taką pożywkę jaką są w tym przypadku komórki macierzyste. 
Gaja nie miała w sobie żadnego widocznego raka, mozliwego do wykrycia w momencie, kiedy dostawała komórki, pewnie dlatego u niej rozwijał się znacznie dłużej niz u Bosmana, ale to co jej wyrosło , ostatecznie i w tak szybkim tempie, normalnie rozwija sie do takich ogromnych rozmiarów 5-6 m-cy (- na przykładzie innych, podobnych przypadków)
Link to comment
Share on other sites

Kasiu, łap Gaję pod pazuchę i szybciutko do weta. Ta opuchlizna jakoś nie pasuje do raka. Może któreś naczynie się przytkało i krew nie przepływa prawidłowo, może jakaś drzazga się gdzieś wbiła, albo wystąpiła jakaś reakcja uczuleniowa. Niech ją jeszcze raz obadają. Próbowałaś starej sztuczki na opuchliznę, czyli okładów z roztworu sody oczyszczonej (tylko nie w pobliżu oka)?

Link to comment
Share on other sites

Kasiu, łap Gaję pod pazuchę i szybciutko do weta. Ta opuchlizna jakoś nie pasuje do raka. Może któreś naczynie się przytkało i krew nie przepływa prawidłowo, może jakaś drzazga się gdzieś wbiła, albo wystąpiła jakaś reakcja uczuleniowa. Niech ją jeszcze raz obadają. Próbowałaś starej sztuczki na opuchliznę, czyli okładów z roztworu sody oczyszczonej (tylko nie w pobliżu oka)?

 

 byłyśmy u weterynarza dwa razy, w poniedziałek i wczoraj, Gaja miała zrobione usg  szyi , między innymi na tej podstawie  postawiona była diagnoza.

To nie jest zwykła opuchlizna, ja wiem, ze słowa brzmią "lekko", ale to trzeba zobaczyć, żeby widzieć co się z nią dzieje. Gaja ma zaatakowane węzły chłonne, ta "opuchlizna" to cały ogromny guz rozlany pod skórą.

Mieliśmy nadzieje, e to jakiś gigantyczny ropień, "zwykłe" zapalenie, dostawała antybiotyki, takie,po których byłoby widać jakąkolwiek pozytywną reakcje, ale jest tylko gorzej. 

 

Dziś była kolejna wizyta w klinice i jeszcze więcej zastrzyków, na razie do poniedziałku do podawania, ale nie wierze, że dotrwamy do poniedziałku , do poniedziałku mamy całe lata świetlne- czas biegnie zupełnie inaczej , kiedy patrzy sie na psa tylko ze strachem

Link to comment
Share on other sites

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Guest
Reply to this topic...

×   Pasted as rich text.   Paste as plain text instead

  Only 75 emoji are allowed.

×   Your link has been automatically embedded.   Display as a link instead

×   Your previous content has been restored.   Clear editor

×   You cannot paste images directly. Upload or insert images from URL.

×
×
  • Create New...