Jump to content
Dogomania

Kasia77

Members
  • Posts

    4673
  • Joined

  • Last visited

Everything posted by Kasia77

  1. Witaj asiunia Dziękuje za wsparcie babć ;) Ofelia i Kruszyna potrzebują pomocy...jakiej ? sama nie wiem jakiej :( - leków i suplementów cudotwórczych, które sprawią, że obie cofną się wstecz o te długie lata spędzone w schronisku... Zaczęłam od jednych z najlepszych karm ( tak mylę przynajmniej) , to bardzo droga impreza a dobre jedzenie to nie wszystko, przydałyby się jakieś "magiczne" suplementy, "chodzi za mną" Bonharen- kwas hialuronowy, co prawda mojej Iguni nie pomógł wiele, ale ona była cała tak zrujnowana.... , więc ciągle pokładam nadzieję w tym kwasie, zaszkodzic nie może, co najwyżej nie pomoże Boje się o nie, żeby to nie była kolejna czarna seria... Wczoraj dowiedziałam się, ze Malta ma zaawansowany nowotwór płuc , w płucach duże guzy a własciwie całe płuca, to jedna masa nowotworowa. Nie podejrzewałam, ze cos się u niej może dziać z płucami, pojechalimy na badania bo przedwczoraj rano zaczęła kuleć na jedną łapę , od razu nowotwór kości miałam w głowie, ale po rtg okazało się, że winne są dysplazje, zwyrodnienia , innymi słowy, klasyka poschroniskowego weterana , natomiast po przeswietleniu płuc (kontrolnie zrobilimy wszystkie badania) okazało się, że nowotwór hula w najlepsze. W takim stadium zaawansowania, z góry wiadomo, że to nie potrwa długo, dziś jest dobrze, jutro może nie być nic. Jeszcze ze mną jest, jeszcze ją głaszczę, tulę....................
  2. Moje dwie piękne baby :) Ofelka i Kruszynka:) :) Przez pierwsze trzy dni, Ofcia była nieco zagubiona,podchodziła z merdającym ogonem, ale zaraz wracała na swoje miejsce, które sobie upodobała pod furtką , nie wiem, czy w tym kącie czuła się bezpiecznie, czy czekała az furtka się otworzy a ona wróci skąd przyszła, tak jak zawsze wracała "do siebie" po schroniskowym spacerze, jakby nie wierzyła, że to co było juz nie wróci, że nikt nie przypnie smyczy, nie otworzy furtki i nie zaprowadzi z powrotem do klatki. Pierwsze dwie noce bała się trochę wchodzic do psiego domu, musiałam prowadzic ją na smyczy, kolejne były juz coraz lepsze, sama wchodziła z resztą psów, juz wiedziała, ze wieczorem do domku idzie człowiek z jedzonkiem a za nim , na kolacje, wędrują wszystkie babcie . Teraz jest już jedą z nich na 110% :) Moje obawy jesli chodzi o wprowadzenie do stada czy to Kruszyny czy Ofki, okazały się niepotrzebne. Jedna i druga zareagowała na stado i siebie na wzajem rewelacyjnie, Kruszyna jak to rottkowa dziewczyna, była bardziej nakręcona, "szalona", natomiast Ofelka taka delikatna, nieśmiała , ale rozkręca się babcia cudownie , w tej chwili całe dnie wyleguje sie w domku , dziś zastałam piękny obrazek - wchodzę do domku a Ofelia i Kruszyna leżą na jednym materacu, dwie wielkie kobiety jak najlepsze przyjaciólki "cisną" się koło siebie, kiedy 5 innych legowisk stoi w tym momencie puściutkich. Obie zrywają się na równe łapy i pędzą do mnie, obie podskakują jak sarenki( Kruszyna taka "sarenka pociągowa" hi hi) , Ofka skacze,cieszy się - to są takie dwie wielkie, cudne radości. Co do kondycji- Ofcia radzi sobie nieźle, chociaz tył idzie trochę "osobno" :( ( jak na moje oko, mamy duży zanik mięśni ) Za to stan łap Kruszyny jest bardzo niedobry w porównaniu do łapin Ofciowych. Ofelka wędruje dzielnie, przystankiem spacerowym jest niewielka rzeczka nad którą chodzą chlodzic się futreka wszystkie nasze psy, Ofa do wody wchodzic nie chce, ale kładzie sie na brzegu i moczy przednie łapy, natomast Kruszyny z wody nie można wyprosić - jest jak moja Dorotka- ona tez uwielbiała wode, bo Gajeczka nie lubiła sie kąpać, co rottkowata dziewczynka to inne upodobania, ale wszystkie są jednakowo cudowne, to samo szaleństwo w wyrazie pyska i pozytywny bzik w oczach :) Kruszyna ma w sobie tyle z dzieciaka... Gaja i Dorota miały to samo, kiedy przyszły do nas, cofnęły sie do wieku szczenięcego, bawiły zabawkami, rozgryzały miśki, szalały za piłką. Kruszyna tez chce biegać, gonic piłkę, tylko tylne łapy po kilku podskokach płącza się i składają :(:(, próbuje się niunia rozpędzić, biec przed siebie i nie może Po krótkim odcinku , który przeszły na spacerze, Kruszynie "złozyły' się tylne nogi , resztę drogi przeszła wspomagana przeze mnie - szła przepasana i podtrzymywana smyczą , bo inaczej nie przeszlibyśmy juz ani kawałka. Gajeczka chodziła z nami na długie spacery , jeździła nad morze, w porównaniu do Kruszyny była w rewelacyjnej formie. Ofelka tak jak nasz Miodek ,szczeka na burze,pięknym, donośnym głosem obszczekuje groźnie grzmoty ........kiedys mały chłopiec powiedział - "Miodek, władca piorunów" - taki dla Nas zostanie na zawsze, odwazny, nieustraszony, jedyny w swoim rodzaju, nasz Miodzio. zaczynamy od Ofelki , 10 lat w schronisku, oceniona na 14-15cie Kruszyna -
  3. dokładnie, to są ludzie spoza dogomanii , nie zaangażowani w pomaganie na psich forach, więc mimo zapewnień, chcieliby zobaczyć to, do czego się przyczynili .
  4. Na filmikach mówi Iwonka, nawet nie wiem, kiedy ona to wszystko nakręcała:) A zmiany o których pisała wcześniej Iwonka, to nasza piękna Kruszynka, która przyjechała tydzień temu a juz za kilka dni , do drogi będzie szykowała się kolejna babcia - nasiedziała się biedna od 2005. Potem moze wkleje Kruszynke a póki co zapraszam na bazarek, wystawiony przez Elizę na rzecz naszego zwierzyńca http://www.dogomania.com/forum/topic/147770-dla-maluszk%C3%B3w-starszak%C3%B3w-i-doros%C5%82ych-ciuchy-i-zabawki-do-30-lipca/
  5. Długo nie było mnie na forum, nie planowałam wracać, ale zostałam niejako zmuszona - panowie, którzy przejęli sie losem Arona i złozyli na bude ,zaglądają tu czasem sprawdzić jak "ich" buda poprawiła jego los , tyle, że na wątku głucho i pusto, czas mija, buda niby jest ,ale jej nie widać:( Ludzie zostali poproszeni o pomoc i pomogli, zakupili bude za ciężko zarabiane pieniądze , więc chcieliby zobaczy, że pies ją ma i mieszka w niej Proszę w ich imieniu o zdjęcia .
  6. byłyśmy u weterynarza dwa razy, w poniedziałek i wczoraj, Gaja miała zrobione usg szyi , między innymi na tej podstawie postawiona była diagnoza. To nie jest zwykła opuchlizna, ja wiem, ze słowa brzmią "lekko", ale to trzeba zobaczyć, żeby widzieć co się z nią dzieje. Gaja ma zaatakowane węzły chłonne, ta "opuchlizna" to cały ogromny guz rozlany pod skórą. Mieliśmy nadzieje, e to jakiś gigantyczny ropień, "zwykłe" zapalenie, dostawała antybiotyki, takie,po których byłoby widać jakąkolwiek pozytywną reakcje, ale jest tylko gorzej. Dziś była kolejna wizyta w klinice i jeszcze więcej zastrzyków, na razie do poniedziałku do podawania, ale nie wierze, że dotrwamy do poniedziałku , do poniedziałku mamy całe lata świetlne- czas biegnie zupełnie inaczej , kiedy patrzy sie na psa tylko ze strachem
  7. Mimo zastrzyków, Gaja w nocy spuchła jeszcze bardziej, chociaż nie wyobrażałam sobie, że bardziej się da. Rano oko miała jak łepek od szpilki, opuchlizna weszła na cały prawy bok głowy, wszystko jest twarde jak kamień
  8. Czy zaskoczeniem będzie wiadomosć, że to nie koniec? Gaja jest umierająca, jestem rozgoryczona, zawiedziona, sfrustrowana i nerwowo na skraju szaleństwa, więc pierwsze co przychodzi mi na myśl, jak myslę o tym co sie teraz z Gają dzieje, to tyle, ze zabiły ją komórki, chociaż wiem, ze to wcale nie tak... Gaja razem z Bosmanem, miała podane komórki macierzyste, z dnia na dzień czekalismy na najmniejszą poprawę, ale ta nie przychodziła. Przyszła za to śmierć, najpierw po Bosmana, w jego przypadku, nie wiedzieliśmy przy podawaniu komórek, ze rak toczy kości, gdyby miał być sprawdzany tak szczegółowo , trzeba byłoby prześwietlić go kawałek po kawałku a i to nie musiałoby dac w danym czasie żadnej informacji o chorobie. Tak czy inaczej mozna podejrzewać, ze u Bosmana proces chorobowy był dość zaawansowany, dlatego rak napasiony komórkami, rozprawił się z Bosmanem błyskawicznie, dwa tygodnie po podaniu komórek zamiast wyczekiwanej lepszej kondycji i sprawnych łap, kopałam mu grób. A Gaja? - Gaja była zdrowa, tyle kontrolnych badań i wszystkie zawsze w porządku, tyle razy robiłam jej usg szukając na siłę nowotworu, którego nigdy nie miała - żadnych zmian, żadnych nieprawidłowości. Komórki podawałam Gai jako zdrowemu psu. Miały pomóc, w najgorszym razie gdyby nie zadziałały, miały nie zaszkodzić . Dziś Gaja jest umierająca , zabija ją rak. W niedzielę wyczułam na szyi , pod skórą , duzą gule, w poniedziałek gula była juz ogromna. Weterynarz, zastrzyki, wczoraj delikatnie mniejszy obrzek w ciągu dnia a wieczorem szok! , gula potężna, w ciągu kilku godzin rozeszła się w dół szyi, do góry pod pysk i na boki, tak mocno, że napompowało nawet fafelki - godzina bardzo późna, więc telefon do weterynarza i daje dodatkowe zastrzyki, te, które miały byc na dziś. W nocy opuchlizna schodzi jedynie z fafelków i to nieznacznie, w południe klinika, Gaje ogląda chirurg i jednoznacznie stwierdza, ze nie ma szans na usunięcie tego tworu. Co moge zrobić? - biopsje, ale to tylko dla siebie, żeby na papierze ktos napisał, to co wszyscy wiedzą, bo usunąc i tak nie można, nie w tym przypadku i nie tak umiejscowionego. Co teraz? - troche zastrzyków do domu i zyjemy, dopóki guz nie przydusi przełyku i uniemożliwi całkowicie przełykanie jedzenia, więc Gaja bardzo prosi - trzymajcie kciuki, żeby mogła pozyć jeszcze chociaz troszkę, kilka dni?, może tydzień? a może los będzie łaskawy i jakims cudem uda jej się przezyc święta. To juz nie jest niesprawiedliwosć, to kopanie lezącego po gębie ,do nieprzytomności . A komórki? - same w sobie na pewno nie są złe, nie jednemu pomogły , choćby Waszemu Czupurkowi, w naszej klinice też bywają zadowoleni pacjenci, ale z reguły szczęście trafia do młodych psów, nie tak zrujnowanych ruchowo, jak zrujnowana była Gaja, kiedy je dostała. Ja, drugi raz, nie podałabym ich psu staremu, bałabym się, na przykładzie Gai widać, że nie mozna mieć 100% pewności, że pies jest zdrowy a stary pies, to zawsze o niebo większe ryzyko, ze jednak nie jest . Co z tego, ze usg jest bez zarzutu, płuca czyste, wyniki z krwi idealne? (nawet odebrane dziś, najświeższe ma idealne), kiedy w organizmie czai się maleńki raczek nie do wykrycia podczas standardowych badań i tylko czeka na taką pożywkę jaką są w tym przypadku komórki macierzyste. Gaja nie miała w sobie żadnego widocznego raka, mozliwego do wykrycia w momencie, kiedy dostawała komórki, pewnie dlatego u niej rozwijał się znacznie dłużej niz u Bosmana, ale to co jej wyrosło , ostatecznie i w tak szybkim tempie, normalnie rozwija sie do takich ogromnych rozmiarów 5-6 m-cy (- na przykładzie innych, podobnych przypadków)
  9. Danusiu, jak bardzo , bardzo się cieszę, że Cię "widzę" Borynia, mój Rysiu , miał przed sobą jeszcze tyle lat życia...
  10. Dziękuje Bernadko, bardzo Ci dziękuje za pożegnanie Boryska, dziękuje za wiersz... W ciągu dwóch dni straciłam Borynie i Zuzie , pisze o nich, mówie , ale nie wierze.....
  11. 17 ty marca, godzina 11 ta W ostatniej drodze Boryskowi towarzyszy Ząbek.... Borys, mój pies, dla niego zyciem był człowiek, mój pies, który był zawsze i wszędzie, w przejściu, po środku drogi, pod nogami - ciągle ktoś się o niego potykał i z to nie raz wysłuchiwał głośnych pretensji. Przygotowywanie posiłku i jedzenie bez Borysa - niemożliwe, Borysek zawsze niestrudzenie stał na straży talerza , cokolwiek się na nim nie znajdowało, zawsze miał na to ochotę, patrzył ,niecierpliwie przebierał łapami i zamiatał ogonem podłoge. Wypicie kawy w samotności - niemożliwe , odpocząć bez towarzystwa - niemożliwe a najwiekszą niemożliwością z niemożliwych, była samotność podczas pracy na komputerze - przy komputerze Borys był ze mną zawsze, gdziekolwiek by nie leżał , jakkolwiek mocno by nie spał kiedy Ja szłam do pokoju, to w ułamku sekundy podnosiły się Borysie łapy i wędrowały za mną . Borys był zawsze blisko, dom mógł być wypełniony ludźmi po brzegi, wszystkie ręce były idealne do głaskania, ale wystarczyło, że zrobiłam dwa kroki przed siebie i wszystkie te ręce przestawały sie liczyć, nie było mnie, nie było Borysa. 6 lat minęło jak krótka chwila, takie straszne jest życie, znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czas rozpływa się bezpowrotnie, jakby nigdy nie istniał, bo czym jest czas którego już nie ma? - chwilami zapisanymi na zdjęciach? , wspomnieniami, które z roku na rok stają się bledsze?, głosem, który teraz brzmi w uszach a za jakiś czas z trudem będziesz sobie przypominać jego brzmienie... Kiedyś nie będę mogła odtworzyć w pamięci Twojego głosu - jak szczekałeś Borysiu?, jak brzmiała Zuzia? która, odkąd jej nie ma, nie przestaje szczekać w mojej głowie. Jak brzmiał głos Dorotki, Pinesi , Saby, Selmera - tych głosów juz nie słysze, wszystkie dźwięki odebrał czas. ....To juz tyle lat, co się z nimi stało?, gdzie się podziały?..... Borysiu, mój czekoladowy psie... - wiem, psom nie wolno jeść słodyczy ,ale on uwielbiał słodycze, parówki zamieniłby na batoniki, psie chrupki na ciastka ,smaczny psi posiłek na kawałek ciasta a gdyby mięso miało smak czekolady, miska z kolacją zawsze byłaby pusta. (Nawet kiedy już nic zupełnie nie chciał jeść, słodka masa krówkowa z puszki, była jedyną rzeczą w której udawało się podać mu tabletki) W oczekiwaniu na kolację, lubił podjadać suchą karme, miska z karmą stoi zawsze pełna, nie wydziela sie i nie ogranicza chrupek , nie dręczy zwierząt. Borysiu często okupował miskę, "uśmiechając się ładnie", najczęsciej do Ząbka ,którego akurat w tym samym czasie nachodziła ochota na małe co nie co . Ząbek i Borys - na wiecznej, niegroźnej wojennej ścieżce. Ząbek ledwo odrasta od ziemi, ale zawsze miał najwięcej do powiedzenia, nie ważna waga i wzrost przeciwnika, taka z niego mała, rozwrzeszczana wredota. Borys sprawy załatwiał inaczej - po cichu, bezszelestnie, pokazywał ostrzegawczo wszystkie zęby i bezdźwięcznie rozprawiał się z niechcianym towarzystwem. Właśnie w ten sposób sympatie okazał Tosi - była cisza, pozornie żadnych szczególnie niebezpiecznych spięć, aż tu nagle szyja Tośki zamieniła się w balon, który trzeba było przez tydzień przebijać zastrzykami - Borysiu ścisnął Tośke paszczą na znak "przyjaźni" i zostawił na pamiątke wielkiego krwiaka. Nie lubił Tośki, od początku miał na nią ciche uczulenie, nie mniejsze niż na Jazgotka, który przy każdej nadarzającej sie okazji, starał sie rozpętać wojne. W największej przyjaźni żył z Łatką - był jej kumplem do zabaw, on duży, ona mała, tak jak kiedys Łatka z Dorotką, tak teraz Ci dwoje, rozumieli się bez słów a radosne zabawy ,do których zawsze prowokowała ona , sprawiały obojgu dużą frajde. W poniedziałek, poszliśmy wszyscy razem do Fredzia ,chciałam, żeby pospacerował sobie poza własnym podwórkiem. Mam wyrzuty sumienia, że w przeciągu tych 6 lat, tak niewiele czasu spędził poza nim, że tak bardzo rzadko chodził na spacery. Jedyne co mu na koniec podarowałam, to spacer do Fredzia, krótką wędrówke po śladach obcych zapachów. Nie wiem,czy to była dla niego jeszcze jakakolwiek przyjemnosć, był juz mocno zmęczony chorobą, pochodził i połozył się na trawie, Łatka próbowała zachęcić go do zabawy skacząc koło niego i podgryzając głośno jak to zwykle robiła , ale on już nie miał chęci i siły na zabawe, musiałam odwoływać Łatkę, nieświadomą zbliżającego się rozstania... Zamieszkał z nami w lutym 2009 roku. Z Ząbkiem , Łatką , Dorotką i Pineską stworzyli pierwsze stado, wszystkie pojawiły się w naszym domu w krótkim odstępie czasu - nasza"stara" ekipa.Dorota i Pineska odeszły w 2011 , we wtorek dołączył do nich Borysiu, został Ząbek, który nie wiadomo kiedy z 5-latka niebezpiecznie stał się 11-latkiem i Łatka, która starzenie się tak jak i my, coraz bardziej. Poniedziałek należał do Borysa ,spędziłam przy nim dużo czasu, chciałam wynagrodzić mu swoją obecością, byciem jak najbliżej niego, głaskaniem, ten cały czas, którego nie raz mu brakowało, kiedy siadał na przeciwko, żeby go tulić i miziać a ja często znajdowałam jedynie chwilę na krótkie pogłaskanie i ucałowanie łepetyny. Na usg z 11go marca nowotwór rozpanoszony był w żołądku, inne narządy, wyglądały na czyste. Cztery dni później, 15go marca w niedziele ,mocno zmieniona była już wątroba - choroba postępowała gwałtownie. Borys wymiotował, więc nie mógł już dostawać żadnych leków w tabletkach,które jeszcze kilka dni wcześniej przyswajał, dlatego w niedzielę dostał czopki i zastrzyki, ale już nic nie pomagało,nie jadł od kilku dni, podchodził do misek i pił wodę, po czym po 10ciu - 15tu minutach wymiotował. Nie pomogła kroplówka,po podanej zaledwie 1/3 zawartości musiałam ją odłączyć, bo przyniosła same szkody. W poniedziałek rano Boryniu schował się do budy - to do niego nie podobne, więc musiał,czuć się bardzo źle, ale wołany wyszedł,przyszedł za mną do psiego domku, położył się na podłodze, na kocu i został. Zabrałam go po jakimś czasie do domu, zaniosłam na góre . W ostatnim czasie samodzielne wchodzenie po schodach sprawiało mu coraz większą trudność, od piątku wracał do domu niesiony na rękach. Był taki lekki, strasznie chudy, niemal nie czułam ciężaru. Mimo pogarszającego się samopoczucia cały czas starał się być moim kochającym Borysem . Tak bardzo źle sie czuł, ale jak zawsze czekał na mnie w oknie kiedy wychodziłam choćby na kilka minut i jak zawsze kiedy wracałam, choćby mnie nie było krótką chwilę, cieszył się i machał swoim zakręconym jak świnka ogonem. Machał ogonem... - ile to dla mnie znaczyło tego dnia, za każdym razem jak wchodziłam z dworu do domu a on witał mnie machaniem ogona, byłam najszczęśliwsza na świecie. We wtorek rano wyszedł z domu i znowu schował się w budzie, ale tym razem juz nie przyszedł na wołanie, kiedy sprzatałam psi domek. Zaglądałam do niego kilka razy, kładłam sie przy nim , tuliłam, ale nie zmuszałam do wyjścia, wiedziałam, że szuka ucieczki przed bólem, przed rzeczywistością,która za chwilę nie będzie juz nasza wspólna. On szukał spokoju,ja ratunku. Chociaz wiedziałam, że żadnego juz nie ma,chciałam pojechać do kliniki, jeszcze raz porozmawiać... Może jeszcze jeden zastrzyk, inny, silniejszy, może krew ? - właśnie!, na pewno krew go wzmocni, żeby chociaz jeszcze raz mógł cos zjeść i nie umierał głodny - to była niedorzeczna nadzieja, nie wierzyłam sama sobie, wiedziałam, że w jego przypadku, krew nie ma szans powodzenia, ale oszukiwanie sie przez jeszcze krótką chwilę, zwłoka na czas, sprawiało, że Borys jeszcze był, ciągle był... Kiedy wychodziłam do samochodu, jeszcze raz poszłam zajrzeć do niego, podchodząc usłyszałam pomruk. Znoszący w kompletnym milczeniu całe zło Borys, zamruczał - ten jeden raz wystarczył, żeby zaświeciła mi sie czerwona lampka - do głosu doszedł rozum, chociaz i serce tak naprawdę wiedziało swoje. Borysiu nie chciał wyjść z budy, wyciągałam go krok po kroku, dopiero na zewnątrz, upięty na smycz poddał się moim prośbom...ostatni raz poszliśmy razem przez ogród. Doszliśmy do samochodu, sam ustawił się do wejścia,jeździliśmy ostatnio do kliniki kilkakrotnie, więc bez grama sprzeciwu pozwolił położyć się do środka. Wcześniej, nigdy nie jechał do kliniki sam, zawsze jechał z nim jeszcze jakis pies, pierwszy raz jechała Tola , w niedzielę Zuzia, więc we wtorek w ostatnią drogę, do towarzystwa zabrałam Ząbka. Chciałam, żeby to była jazda taka sama jak poprzednie, chciałam dać mu poczucie bezpieczeństwa, zminimalizować ewentualny niepokój - nie jedzie sam, obok jest stary kolega Ząbek, wszystko jest jak zwykle, wszystko jest ok . Weterynarka przyszła do samochodu, Borysek leżał....,wenflon miał założony w tylną łape, więc widział jedynie jak przechodziła koło Nas. Siadłam do niej tyłem, wszystko co się w tym momencie działo, zostało za nami...Pochyliłam sie nad Borysem, głaskałam i tuliłam tak,jakbyśmy byli tam sami, jakby nic się nie działo za moimi plecami. Zasnął spokojnie,nawet nie wiem kiedy przestał oddychać, oczy niczego nie zdradziły, po prostu leżał przy mnie a Ja całą sobą starałam się byc przy nim i dać mu 100% poczucia spokoju. Dopiero potem dowiedziałam sie od siostry, która Nam towarzyszyła i widziała to, czego Ja nie mogłam widzieć- Borysek przestał oddychac juz po wstrzyknięciu połowy zawartości pierwszej strzykawki, niewiele było trzeba, żeby przestało boleć... Borys nigdy nie chorował, nie sprawiał problemów, nie wymagał wiele, nie potrzebował niczego, poza człowiekiem. Zdarzało mi się nie raz mówić "jedyny Borys zawsze zdrowy,wiecznie młody, w dobrej formie,nie trzeba z nim jeździć po weterynarzach,ale jak go kiedyś zetnie z łap, to...raz a porządnie" - słowa okazały sie prorocze, tylko, że to "kiedyś", nie miało wcale nadejść teraz, nie w tej chwili, przeciez to były tylko puste słowa powtarzane bez zastanowienia. To się nie mogło wydarzyć, nie powinno, nie teraz, nie tak szybko. Nie zdążyłam sobie uświadomić rzeczywistości Boryniu. Bez Ciebie ten dom, już nigdy nie będzie taki sam. Kto teraz będzie ze mną chodził na ostatni obchód do psiego domku?, Nie było wieczoru, zebyś mi nie towarzyszył, Ty jedyny, wiernie czekałeś aż nie zrobie wszystkiego co konieczne,żebysmy razem mogli wrócić do domu. Niezaleznie od pogody, w śnieg, deszcz,w najgorszą pogode,kiedy żadnego innego psa błaganiem nie nakłoniłabym aby poszedł ze mną, Ty zawsze,bez wyjątku byłeś tuż obok, często kładłeś się za drzwiami domku ,skutecznie blokując swobodne sprzątanie - cały Ty .I czekałeś... A potem wracaliśmy do domu razem - każdego wieczoru to samo, kilkanaście metrów wspólnie przebytej drogi i tyle radości wyrażanej całym Tobą. Mój kochany, wierny pies, złodziej Misiowych kości, wykradanych pod jej nieobecność. Nie wiem jak znieść Twoją strate, z niedzieli na poniedziałek umarła Zuzia, we wtorek musiałam pomóc umrzec Tobie. Tyle bym oddała żebyscie wrócili, Ty, Zuzia, Dorotka, Pineska, żebym mogła posklejać w całość rodzine, która prawie zupełnie się rozpadła. Opiekujcie się Łatką, Ząbkiem i Misią, nie pozwólcie im odejść, nigdy. Pinesiu Ty wiesz,że to Misia, twoja i moja Misia, pozwala mi zachować zdrowe zmysły. Dużo czasu mi zajmie, uświadomienie sobie Borysku, że Was na prawdę nie ma, bo Ja o Was pisze, opowiadam-nie chce niczego zapomnieć, ale nie wierze w tą prawde, to się nie dzieje. We wtorek wieczorem kopałam dla Ciebie grób,zawinęłam Cię w kołderke, żeby było Ci ciepło i miękko. Eliza mi pomagała. Pochowałyśmy Cię obok Doroty. A przecież Ja cię ciągle widze, leżysz jak zawsze na podłodze, patrzysz w okno i kręcisz na mój widok ogonem. Jesteś tu a za chwilę gdzie indziej, przenosisz się z miejsca w miejsce, zagradzając przejscie z pokoju do kuchni, z korytarza do pokoju, gdzie nie spojrze, tam jesteś przyjacielu. ....Powiedz, że mnie nie zostawiłeś... Tyle już straciłam, rozpadło się moje,nasze,stare życie
  12. 16 ty marzec ,noc z niedzieli na poniedziałek ,umarła nasza Zuzia Kiedy dwa tygodnie temu dowiedziałam się, że pogarszające się samopoczucie Zuzi, to guz w jelicie, wyjścia były dwa- pozwolić jej odejść albo operować- postawić wszystko na jedną kartę, albo sie uda, albo nie. Ze względu na jej wiek za bardzo bałam się tego "nie", Zuzanka miałaby skończyć za kilka m-cy 18 lat, brak mozliwości narkozy wziewnej, która tez nie gwarantuje sukcesu, mnóstwo pytań bez odpowiedzi, trudna operacja i ogromne ryzyko niepowodzenia Nie wiem, czy to była dobra decyzja, moze powinnam próbować ratować ją gdzieś, gdzie dysponują lepszym sprzętem umożliwiającym dokładniejsze badania, bezpieczniejszą narkoze - moze powinnam..., targają mną skrajne emocje, z jednej strony wypełnia mnie niepokój, że nie zrobiłam wszystkiego co możliwe, z drugiej strony nadzieja i wiara w to, że dla Zuzi ostatni czas przeżyty w świętym spokoju, we własnym domu był najwłaściwszym jaki powinnam jej zapewnić. Problemem pozostawało jedzenie, czyli nie jedzenie, wprowadzone po diagnozie leki-zastrzyki przeciwbólowe i rozkurczowe na początku przynosiły jakies rozwiązanie- Zuzanka miała po nich lepsze samopoczucie ,wieczorami kusiła się na małe co nie co. Ale zastrzyki szybko przestały działać i wróciliśmy do punktu wyjścia, wtedy moje mysli zaczęły krążyć w koło broni cięższego kalibru - sterydów, niejako ostatniej deski ratunku, przecież Zuzia musiała coś jesć, żeby żyć. Zadziałało. Po zastrzyku Zuza przez chwilę mogła być znowu sobą, zastrzyk przywracał jej starą forme, zjadała kolacje , po czym zabierała sie za czyszczenie uszu Szpilce, co tez uwielbiała czynić. Pamiętam jeden z najlepszych wieczorów, kiedy zastrzyk sprawił, że na krótko wróciła moja dawna Zuzia- zeskoczyła z kanapy, podjadła z miski kolacje a po powrocie przez niekończący się czas, wylizywała Szpilkę - uszy, pysk, głowe. Szpilka była tak wylizana, że niemal przeźroczysta a Zuzi było mało i mało, jakby nadrabiała dni złego samopoczucia albo to co lubi najbardziej , robiła na zapas. Jako, że sterydy są sterydami, nie dawałam jej zastrzyków co dzień, chciałam uniknąć sytuacji, w której pomaganie na jedno, zamieni się w wyniszczenie czegoś innego, z doświadczenia wiem, że czasem konsekwencje pomagania, potrafią byc tragiczne w skutkach. Tak więc Zuzia dostawała zastrzyk średnio co trzy dni, po kilku pierwszych zastrzykach, czas powrotów do przeszłości skrócił się, z dwóch lepszych dni do jednego, ale to pozwalało zrobić Zuzi "zapas" na kolejne dni niejedzenia. I tak minęły dwa tygodnie , nie były najlepsze, ale w sytuacji w jakiej się znaleźliśmy ,mimo wszystko cieszyła mnie względnie ustabilizowana zastrzykami codziennosć, aż do soboty 14go marca ... Juz w piątek Zuzia wydawała się mniej wyraźna, ale przecież nie była zdrowa , więc miała prawo do lepszego i gorszego samopoczucia - a może takie postrzeganie rzeczywistości było moim największym grzechem, może ktos inny natychmiast jechałby na kolejne badania? Sobota, godziny popołudniowe, Zuzia dostaje zastrzyk, ale tym razem nie zareagowała na niego zupełnie, gorzej sie czuła, była słabsza, kładła się w kuchni przy misce z wodą i piła na leżąco. W nocy jak to miała w zwyczaju, przyszła do mnie do łóżka , łudziłam się, ze nie czuje się najgorzej, bo zachowuje jak zawsze, ale w niedziele nie miałam juz złudzeń. Czekałam na godzine 16 tą jak na zbawienie. Pojechaliśmy- Zuzia i Borys. Po rtg, okazało się, że całe jelita Zuzi wypełnione są kupą, ogromną iloscią kupy, dalsze badanie wykazało, że wykryty dwa tygodnie wczesniej guz, rozrósł się, zamykając niemal całkowicie mozliwość wypróżniania. Wszystko co sie zgromadziło , tkwiło uwięzione w jelitach, pozostało maleńkie przejście, jedyne, którym zalegający kał mógł wydostać się na zewnątrz . Albo podejmowaliśmy próbe ratunku albo musiałam pożegnać się z Zuzią . Kompletny mętlik w głowie...próbowałam złapać sie jakiejs nadziei a jednocześnie czułam, ze nie uda Nam sie wygrać , , obok leżał umierający Borys, wszystkie nowe, tragiczne informacje ...- w tym momencie wszystko runęło na mnie znowu z całą siłą . Nawet nie wiem co się działo w mojej głowie i ile rozumiałam z tego co mówi do mnie weterynarz, Jeśli nawet w tamtym momencie docierało do mnie , że szanse na uratowanie Zuzi są bliskie zeru, nie byłam i kolejny raz też nie byłabym w stanie podjąć wtedy - na miejscu,w klince, jakichkolwiek świadomych decyzji. Powiedziałam - ' musze to sobie poukładac w głowie, ogarnąć myśli, nie moge...decydować tak tu i teraz " Od nowa , na gorąco, zaczęłam rozważać ewentualny powrót do początku-cięcie chirurgiczne, którego nie zaryzykowałam dwa dwa tygodnie wcześniej, innej drogi juz nie było, albo operują i kto wie, co sie zdarzy, albo to bezdyskusyjny koniec. Ale jeśli chciałam ryzykować zabieg,musieliśmy wydostać z Zuzi to, co zalegało w jelitach. W domu, "nakarmiłam" ją zaleconą przez weterynarza laktulozą, która czyni kupe płynną . Zuzia miała czyszczone w ten sposób jelitka przed niedoszłą operacją uchyłka ,dlatego widziałam od razu , że pierwsze dawki nie działają, nic się nie działo. Po jakimś czasie dostała kolejną porcje "syropu" - bez rezultatu a kiedy ją zwymiotowała, wiedziałam, że to nie pomoże , że już nic nie pomoże. W między czasie dostała kroplówkę i jak to przy kroplówkach najczęściej bywa, człowiek czeka na choćby najmniejszą poprawe samopoczucia, u Zuzi efekt był odwrotny , kroplówka wyssała z niej siłe i zwolniła życie Tego wieczoru , kładłam się spać prosząc wszystkich świętych o cud. W nocy Zuzia przyszła do pokoju, stała koło łóżka - czekała, aż ją na nim położe . Nie wiem czy chciała zejść z powrotem ,ale wierciła sie troche, w końcu poczułam, ze jej nie ma - zsunęła się do koszyka ze spiącym w nim Ząbkiem, który stoi tuż przy łóżku. Podnosiłam ją dwa razy, za każdym razem ,kiedy zapalałam światło, leżała wywrócona i nawet nie próbowała się pozbierać, kiedy ją brałam na ręce, była taka wiotka....niemal mi się przez nie przelewała . Połozyłam ją do łóżka, opatuliłam mocno kołdrą , cały czas trzymałam blisko niej rękę, głaskałam ,poprawiając kołdre i okrywając nią Zuzie jeszcze szczelniej Kilka razy podnosiła na chwilę główkę do góry, czasem po to, żeby ułozyć w odrobine innej pozycji. Wstawałam kiedy Borys wymiotował, raz, drugi , ona leżała cichutka, spokojna, bezszelestna . Potem zasnęłam a kiedy nad ranem po raz kolejny obudził mnie Borys i Tosia - on wymiotował, ją trzeba było wynieść na dwór, dotknęłam Zuzi - nie żyła . Leżała tak jak ją po wyciągnięciu z Ząbkowego koszyka położyłam. Taka była wiotka,gdyby nie serce, które już nie biło, trudno byłoby uwierzyć oczom, że to na prawdę, nie jest tylko spokojny sen. Bardzo późnym poniedziałkowym wieczorem,owinęłam ją w koc, ale nie pochowałam, mimo, że naszykowałam wczesniej grób. Nie mogłam,nie potrafiłam, była taka "żywa",miękka, wiotka , nie było w jej wyglądzie żadnych zewnętrznych cech , charakterystycznych i oglądanych przeze mnie tyle razy w stanie - po śmierci. Bywały rózne, czasem bardzo wyraźne , innym razem bardzo łagodne świadczące o spokojnym, dobrym odchodzeniu, a Zuzia.... Zuzia­­­­­­ " tylko spała" Znowu nie wszystko zrobiłam nie tak jak powinnam, powinnam bardziej przyglądac sie ilosci wyduszanej przez guz i uchyłek kupy, powinnam wiedzieć, ze jest jej za mało,ze robi mniej niz wczesniej, przecież nawet którymś razem przeszło mi to przez myśl, więc znowu nie zrobiłam wszystkiego tak jak powinnam. Po raz kolejny mam poczucie, że ktoś inny zrobiłby więcej, lepiej, był czujniejszy, dokładniejszy, wyłapywał sytuacje, które mi umykają , wszczynał alarm na widok tych, których zbyt długo nie traktuje odpowiednio poważnie . Powinnam w ciągu tych dwóch tygodni zrobic jej kolejne kontrolne badania - czy to by coś zmieniło?, może nic , może jednak? W kwietniu miały minąć dwa lata, odkąd adoptowałam niemal 16 to letnią Zuzie z koszlińskiego schroniska. Długo wpatrywałam sie w jej zdjęcie umieszczone na "sos jamnikom" - stara, lukrowana dziewczynka ,oddana z drugą jamnikowatą sunią do schroniska przez właścicielkę, która w przypływie miłości , zostawiła w domu trzecią, najmłodszą z całej trójki. Dłuższy czas dojrzewałam do decyzji o adopcji -pomocy Zuzi, w kontakcie meilowym dowiedziałam się, ze nie ma nią żadnego zainteresowania, bo za stara... Przyjechała...Zamiast stareńkiej, ledwo tupającej jamniczej staruszki, zobaczyłam energiczną, żywą, skoczną starszą dame i natychmiast z przerażeniem zwątpiłam w jej wiek. Spodziewałam się babci, która potrzebuje jedynie ciepłego konta do przesypiania całych dni a tu sunia "Sunia", góralka z krwi i kości . "Sunia" - takie imie widnieje w książeczce zdrowia. Ze zdjęcia spogląda jamniczka, na pierwszy rzut oka trudno dopatrzyc sie podobieństwa , zamiast pomalowanej na siwo Zuzi, w obiektyw aparatu patrzy sunia ubrana w piękne czarno rude futerko . Rok i miejsce urodzenia Zakopane , 97. Ostatnie szczepienia wykonane w Koszalinie, natomiast według książeczki całe zycie spędzone na drugim końcu Polski. Mówiłam - "Zuzia, to harda babcia(baba) , pełna sił i życia - prawdziwa góralka" . Moją góralke, ktoś po 15 tu latach wspólnego zycia, oddał do schroniska i nie obchodzi ktosia, ze jego "Sunia" była bardzo chora, że bolało, że los ją okrutnie na sam koniec życia doświadczył. Dzięki Twojej podłości "ktosiu", która nigdy nie powinna sie wydarzyć i stać udziałem kochającego Cię całe życie psa, przez te krótkie dwa lata mogliśmy cieszyć się jej obecnoscią i doceniać każdego dnia to, jaka jest cudowna. Zuza , z jednej strony cichutka, spokojna, niewidoczna, bo wiecznie zakopana pod pledami , z drugiej strony żywa, energiczna, wesoła i dostatecznie głośna, żeby było jasne, że nie wszędzie na kanapie można usiąść bezkarnie, nawet jak psa nie widać i wydawałoby się, że żadnego tam nie ma, to zawsze był!, nasza Zuzia - mistrz kanapowego kamuflażu. Cztery m-ce po adopcji, spędzilismy wspólne wakacje na Zamojszczyźnie, Ja, Mariusz, Ty i Misia , to był nasz jedyny czas spędzony w tak nielicznym gronie. Idealnie odnajdywałaś sie w obcych miejscach, ruch uliczny, ludzie, samochody - całe zycie spędzone w mieście, sprawiało, ze byłaś idealnym kompanem w podróży. Dziękuje Ci słoneczko, za wszystkie wspólne spacery do lasu i na łąki, za wszystkie bezcenne , niepowtarzalne chwile, za to jaka byłaś. Błyskawicznie zaaklimatyzowałaś się w naszym domu, nie tęskniłaś specjalnie za innym a przynajmniej nie było tego po tobie widać. Od pierwszej chwili, kiedy Cie zobaczyłam na Pl. Zwycięstwa, w Słupsku, byłaś grzeczna, radosna, pełna optymizmu Odgrywałaś ważną rolę nie tylko w naszym zyciu, ale i w życiu Szpilki. Byłaś dla niej bardzo wazna, tylko Ty ją akceptowałaś bez zastrzeżeń, obie byłyście sobie potrzebne . Szpilka kładła się przy Tobie, opierała pysk na Twoich pleckach albo przytulała się do Ciebie mocno , w zamian pozwalała bez najmniejszego sprzeciwu na to ,co sprawiało Ci wielką przyjemność - z pasją oddawałas się czyszczeniu Szpilkowych uszu , na które przy niemal każdej okazji, próbowałaś z róznym skutkiem, nakłaniać Ząbka. Szpileczka nigdy nie protestowała - wyjątkowy układ, z żadnym innym psem, nie udało Wam sie nawiązać tak bliskich relacji. Przypominałyście Nam Misie i Pinesie - czarne i rude - dwie wyjątkowo dobrane w dużym stadzie, akceptujące się sunie - bratnie dusze.Teraz Szpilka została sama, tak jak kiedyś sama została Misia. Bardzo brakuje mi Twojego głosu, cały czas Cię słysze odkąd zamilkłaś na zawsze, widze jak wygrzebujesz się spod swoich, kanapowych "szmat" i poszczekujesz, albo, jak stoisz, wyciągasz w góre szyje i przemawiasz. Najmocniej krzyczałaś, kiedy wieczorem rozdawałam miski z kolacją- zeskakiwałaś z kanapy i zanim doszłaś do kuchni, stawałaś i z daleka oznajmniałaś - " juz ide, stawiaj miskę, słyszę, ze kolacja gotowa ". Krzyczałaś, kiedy wrzeszczały inne, tylko one wiedziały - widziały, chociaz tez nie zawsze, na co szczekają, Tobie nie chciało sie wystawić spod pledów nosa, więc na wszelki wypadek, gdyby słusznie hałasowały, dołączałaś do reszty, nie mając zielonego pojęcia na co i o co ten hałas. Kiedy wracałaś z dworu, głośno domagałaś się, żeby otworzyc Ci drzwi a kiedy choroba uniemożliwiła Ci samodzielne wchodzenie po schodach, to stałaś pod nimi i szczekałaś donośnie i niestrudzenie - "choooodź po mnie, juz chce do domu" Zuzia, słoneczko moje, przepraszam ,jeśli podjęłam złe decyzje, jesli inne, byłyby dla Ciebie lepsze. Zawsze tak bardzo chce zabrać od Was jak najwięcej zła a nie wiem na ile mi sie to udaje. Bardzo, bardzo będziemy za Tobą tęsknic , tylko....choć by nam serce pękło a rozum oszalał, Ty już do nas nie wrócisz
  13. Borynia już się nie pozbiera , wróciliśmy niedawno z kliniki - dziś na usg wyraźnie i ponad wszelką wątpliwosć było widać , że żołądek jest zaatakowany przez nowotwór. Zastrzyki, które brał ostatnio, poradziły sobie ze zmianami zapalnymi na ile w tej sytuacji były w stanie, dlatego Borys nie wymiotował i nie miał tak potężnych biegunek jak na początku, ale dalej chudł w oczach, z apetytem było marnie a nawet jak zjadł tak jak wczoraj (moja radosc była ogromna, kiedy zjadł nienamawiany do jedzenia, całą kolacje) , to po 10ciu minutach wszystko zwymiotował :( Usg sprzed trzech tygodni i to dzisiejsze, to potężna róznica, przy pierwszym było widać jedynie brzydką, mocno pogrubioną ściane żołądka, dzisiaj zmiany są ogromne, cały obraz jest zmieniony, powiększone mocno węzły chłonne. Weterynarka powiedziała , że sa dwa rodzaje raka żołądka, w obu przypadkach złośliwe, tak jak widać na przykładzie Borysa, rak niszczy w bardzo szybkim tempie, Boryniu od jakiegos czasu nie wchodzi po schodach z taką lekkoscią jak kiedyś - zanik mięśni powoduje coraz gorszą kondycje .......jezu...nie wiem co napisać...Borys umiera, Zuzia umiera....Borys jest z nami 6 lat, odkąd zabralimy go zimą z ulicy , zawsze przy mnie, zawsze tuż obok, chociaz gdyby sie tylko dało schować do kieszeni, to na pewno by do niej wszedł i przesiedział przy mnie 24 na dobe, byle tylko nie tracić mnie z oczu. Teraz też jest obok, przecież siedze przy komputerze i pisze, więc gdzie indziej mógłby być....
  14. wiem, że miał dom, ale myślałam że umarł w klinice, z ostatnich informacji jakie miałam, wiem, że jego stan gwałtownie się pogorszył i Max trafił do kliniki , kiedy jego Pani akurat nie mogło byc przy nim, stąd taki mój wpis, ale może źle napisałam, mniejsza z tym.
  15. dla dorosłych , Gaja to wielka baba Iwonka- biedny ten Max , szkoda, ze musiał umierać w obcym miejscu, przy obcych ludziach :( , nawet śmierć w podłych okolicznosciach, po długim podłym zyciu :( I pewnie nie wiadomo na co umarł właściwie.
  16. ( gdyby ktoś miał do oddania pieluchy rozmiar L dla Gai, każdą ilość, Gaja chętnie przesika )
  17. Do grona psów chorujących w mieszkaniu, dołączyła Gaja - zupełnie niesprawna w tej chwili, dalsze mieszkanie w budzie było niemożliwe. Gaja leży w domu, w pieluchach. W pieluchach chodzi Tola, z której od jakiegos czasu lało sie jak z konewki - pęcherz Tolki nie działa tak jak powinien, nie obkurcza się, pozostaje cały czas pełny a to co wylewa sie z niego na zewnątrz, to mocz, który juz sie w nim nie mieści - na tą okoliczność Tola została zaopatrzona w cewnik, z którego leje sie do pieluchy + kołnierz na głowę, bo jak wiadomo żadna sztuka dla psa, pogrzebać sobie pod pieluchą. Tolka w tej chwili wymaga od człowieka, aby ten, oczy miał dookoła głowy i wszędzie tam gdzie się Tolka przemieszcza, bo kołnierz (i pieluche) musze jej zdejmować za każdym razem jak wychodzi robić kupe, albo chce uparcie isć na dwór - schody mamy za strome, w kołnierzu nie dałaby rady ani po nich zejsć , ani wejść. Tak więc , na razie muszą wyzdrowieć te, które chorują , muszę doprowadzić do ładu mieszkanie przerobione na wielką bude i zdewastowane iloscią psów sikających gdzie popadnie, przeorganizować trochę życie, bo zebrało sie kilka planów do zrealizowania i zmian do przeprowadzenia, potem zobaczymy...zobaczymy co z tego wszystkiego wyjdzie, co będę robić dalej, na ile będę miała sił ...nie do przerobienia ta starość, choroby, śmierć , trzeba być robotem albo świętym, żeby nie oszaleć , robić to samo 24 na dobe ,co chwilę kopać kolejny grób a to wszystko z niezmienną i nieustającą siłą. Odezwę się za jakis czas. Obiecuje wiosenne zdjęcia. A teraz kilka migawek z życia psa
  18. Bernadko, zobacz jaka podobna do Pinesi i nieosiągalna :( http://www.psy.pl/aktualnosci-psy/art8160,masza-wierna-jak-dzok-i-hachiko.html 5go marca odszedł od Nas Bosman ... :( :( :( Trzy dni wcześniej zdiagnozowano u niego raka kości Wszystko potoczyło sie błyskawicznie W środę wieczorem, wracałam z psiego d. jak zwykle, do głowy by mi nie przyszło, ze widzę Bosmana żywego ostatni raz ... W czwartek rano, kiedy wszystkie psy wysypały sie na zewnątrz a tylko on nie zareagował na poranny hałas, byłam pewna przez dłuższą chwilę, ze śpi, po prostu, mocno śpi, tak jak poprzedniego dnia, kiedy spał jak kamień i nie przeszkadzało mu to, co się dookoła niego działo. Ale tym razem już sie nie obudził, nie żył. Wszystko wskazuje ta to, ze śmierć przyszła nagle, mozliwe, że we śnie. Bardzo chciałam żeby doczekał wiosny, mógł wygrzewać sie w słońcu przed domkiem. Przyjechał 23go października,spędził na wolności najgorsze, najbrzydsze m-ce, ciepłych i zielonych nie dożył. Był jednym z nielicznych, w których trudno byłoby znaleźć jakiekolwiek wady , życzyłabym sobie, żeby wszystkie były tak spokojne, opanowane, ciche , bezkonfliktowe , bez wad, jak Nasz Bosman. ......takie niesprawiedliwe Bosmanku....... Odejście Bosmana , kolejna śmierć, kolejny raz kiedy musiałam wykopać dół i pochować go własnymi rękami - za każdym razem o ten raz za dużo :( Jego odejście nie znaczy, ze za chwilę opowiem o kolejnym , nowym staruszku. Śmierć Bosmana, naturalnie zmniejszyła liczbe podopiecznych do 18tu co i tak przy wszystkich chorobach, które sie do nas doplątały stanowi górną granice mozliwoci a tak naprawdę, to dawno ją przekroczyło. Pewnie sie powtarzam, ale chora poważnie jest Zuzia i nie wiem, który wspólny dzień będzie ostatni :( Bardzo chory jest Borys, po kilku tygodniach choroby, wygląda jak szkielet, leki niby pomagają - leje sie z niego znaczni mniej, ale i tak leje się każdą stroną , w nocy budzi mnie zapach zalanych biegunką podłóg + reszta psów wychodzących po bóg wie ile razy na sikanie , kupe, wymiotowanie - nie ma nocy, jest sprzątanie, zmienianie pieluch, wnoszenie jamników po schodach bo same nie wejdą, przerywane krótkim łapaniem snu. Borys trzy tygodnie temu (czerwona chustka, obok Tolka ) [URL=http://www.fotosik.pl][/URL] Borys dziś [URL=http://www.fotosik.pl][/URL]
  19. i jak tu potem namawiać kogoś z zewnątrz do pomagania , mam na myli ludzi, którzy się na nią złożyli robi się coraz weselej..... :(:(
  20. jakie dobre wieści... Asia wybierała między Lenką a Maltą - jedna z dwóch miała jechac do mnie, pojechała Malta, tym bardziej cieszę się, że Lenka opuszcza schronisko :)
  21. nie było mnie jaki czas , ale wiedziałam, ze buda nie złozona, bo panowie, którzy złozyli się na bude, interesują się jej losami - podglądają wątek, bo dostali link na samym początku, kiedy trwały poszukiwania dobrych dusz, które na bude dadzą grosz, więc dochodziły mnie słuchy, że buda jak dotarła tak leży :( Bałam się, ze nie będą umieli jej złozyć a póki co oni nawet nie próbują :( , brak słów.
  22. Gapa zabieg zniosła dobrze, ma usuniętych siedem zębów, została prześwietlona od razu pod narkozą + USG - płuca czyste , węzły chłonne nieznacznie powiększone- do kontrolnych RTG. Na sledzionie guz wielkosci 1,5 na 2 cm -na razie obserwujemy , wątroba do regeneracji, innymi słowy, trochę leków i jakoś Gapa będzie się trzymać, miejmy nadzieję. Jadąc po Gapę, zabrałam do kliniki Zuzię- jamniczke z zachyłkiem na jelicie, historie której opisywałam Wam jakis czas temu(operacja,która nie doszła do skutku) Zuzia od 4ech dni nic nie je, niewiele pije, jest...jak nie moja Zuzia :(:( :( wycofała się z zycia i nie do końca byłam pewna, czy oby to zachyłek jest winien tak złemu samopoczuciu. Dzis pierwsze było usg- na obrazie mocno zagazowany układ pokarmowy, potem badanie jelit - zachyłek wyczuwalny idealnie, pusty "flak" bo Zuzia nic nie je :( a za zachyłkiem koło zwieracza guz...na prostnicy najprawdopodobniej, chociaż super dokładnie to bedzie wiadomo jak Zuzie pokroją. Jeśli nie pokroją, to umrze z głodu, przez zagazowane wnętrznosci, samopoczucie ma fatalne i nie je, na głowie staje żeby tknęła cokolwiek, ale nic nie chce, nawet okruszka. Znika mi w oczach, dobrze, ze miała z czego chudnąć, bo juz by jej nie było widać, taka malutka sie zrobiła, cieniutka Na rtg widać guz, ale RTG to ogólny obraz i tak na prawdę dopiero jak ją otworzą, to będzie wiadomo, jak dokładnie jest umiejscowiony i czy w ogóle da sie go wyciąć, moze sie okazać np. że połączony jest z tętnicą albo w jakis inny sposób uniemożliwiający usunięcie, teraz tego nie wiadomo, za to jest ogromne ryzyko, że nie będzie można zrobić nic. Jeszcze przed operacją musze mieć świadomość, że szanse na jej powodzenie są bardzo małe, za to duże na to, ze Zuzi nie będzie można w ogóle wybudzić po tym co weter. zobaczy w srodku a "po drodze" jest jeszcze narkoza, dla 17to letniego organizmu jak bomba zegarowa. I wiecie co? - mam złe przeczucia, tak jak wtedy, kiedy jej nie zostawiłam na operacje zachyłka, tak i teraz czuje, ze nie będzie dobrze Jestem zdruzgotana, stoje pod ścianą z moją Zuzią na rękach i czekamy na rozstrzelanie Jeszcze jutro będą wyniki z krwi, co prawda m-c temu były dobre , ale to było m-c temu ... Jutro okaże się czy można Zuzie operować a jeśli można, to musze pozwolić ją pokroić , jeśli chce spróbować ratować jej życie Straszne jest to, ze ona jest głodna, zeskakuje z łóżka, idzie do kuchni, tam gdzie stoją miski, patrzy na nie ale nawet nie próbuje jesc, własciwie to nawet nie podchodzi blisko ,tylko patrzy z jakiejś odległości po czym wraca z powrotem :(:( ....Dobrze, ze przeczucie mnie nie zawiodło i nie zgodziłam sie na operacje zachyłka - wtedy jescze był nie wykryty guz o którym dzis juz wiemy i nawet gdyby tamta operacja udała się, to główny problem dalej by w Zuzi tkwił i teraz trzeba byłoby operować drugi raz. Weterynarka mówi, ze bardzo mozliwe, ze zachyłek powstał przez guz, który nie pozwala zwieraczom pracować własciwie, w następstwie czego mamy zachyłek - to tak bardzo prostymi, moimi słowami Na dokładkę choruje Borys a jego leczenie jest tak drogie, że doznałam dziś szoku na cene leków, do tego leki na serce dla Tośki i Misi i kilka stów mniej w portfelu a to tylko na dwa tygodnie wystarczy
×
×
  • Create New...