Jump to content
Dogomania

magda22

Members
  • Posts

    3
  • Joined

  • Last visited

magda22's Achievements

Newbie

Newbie (1/14)

10

Reputation

  1. Również uważam, że pies przeczuwa, że coś się stanie... Straciłam swojego przyjaciela dokładnie miesiąc temu. Wszystko potoczyło się nagle, dramatycznie, trwało zaledwie klika godzin. Po przebudzeniu się ok 4 nad ranem piesek położył się na wycieraczce, chciał wyjść z domu. Został wypuszczony, bardzo wolno pokonał 2 schody, przeszedł podjazd, skręcił do ogrodu. Nie szczekał, nie wąchał, nie rozglądał się jak zawsze, nie interesowało go nic co dzieje się dookoła. Szedł ze spuszczonym ogonkiem i główką prosto w takie oddzielone miejsce w ogrodzie gdzie rosną gęste krzewy jeden przy drugim. Miał moment, że ugięły mu się nóżki, stracił równowagę ale kontynuował. Oczywiście zatrzymaliśmy go. Kilka/kilkanaście minut później pojawił się pierwszy atak, który po krótkim czasie przekształcił się w stan padaczkowy. Mimo kilkugodzinnych prób Jego ratowania piesek odszedł... Co ciekawe, to ja odczuwałam ogromny niepokój od dwóch dni przed tym wydarzeniem. Do tego stopnia, że brałam leki na uspokojenie bo nie mogłam spać, czułam wewnątrz stres/strach coś jak przed skokiem z wysokości. Kiedy został u weterynarza (miał mieć podawane kroplówki, leki, miał być wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej) niepokój zniknął, chociaż teoretycznie trwała walka o Jego życie. Nie czułam nic...pustka. Po godz 8 rano zadzwonił telefon... Nie dziwie się osobom, które nie wierzą. Też zawsze się z tego śmiałam i z politowaniem traktowałabym takie opowieści do dziś. Gdybym nie doświadczyła tego na sobie. Wiem, że czułam straszny niepokój przed tym wydarzeniem (rozmawiałam o tym wtedy z rodziną więc to nie jest dorabianie ideologii po fakcie) i totalna pustkę przed wiadomością o śmierci.
  2. Dziękuję Wam za słowa pocieszenia...Tak mi przykro, że więcej z nas musiało znaleźć się w podobnej sytuacji. Bardzo to cały czas przeżywam, nie twierdzę że mając czas na pogodzenie się z odejściem pieska byłoby mi lżej, ale to jest totalny szok oddać do lecznicy pełnego życia zwierzaka, którego nie ma już wśród nas po tygodniu... Na razie znalazłam 3 historie podobne w jakimś stopniu do mojej, nie wszystkim psiakom było niestety dane przeżyć. Nie twierdzę, że to wina weterynarzy, nie wiem co stało się wtedy w poniedziałek w gabinecie, czy to mogło mieć jakikolwiek wpływ na późniejsze wydarzenia, ale właśnie przez to, że nie wiem mam te wątpliwości to raz...Dwa byliśmy u weterynarza raz tego pamiętnego wieczoru, potem dzwoniliśmy zaniepokojeni pierwszym atakiem aż skończyło się tak, że było za późno...Może minie jakiś czas i się z tym pogodzę, może nie. Jestem natomiast pewna, że nigdy już nie zaufam żadnemu lekarzowi, będę patrzeć na ręce i rozliczać z każdej decyzji kiedy w grę wchodzi zdrowie i życie moich najbliższych.
  3. Witam, zakładam wątek tutaj chociaż wiem, że moje pytanie może pozostać na zawsze bez odpowiedzi. Zdaje sobie sprawę, że nie da się postawić diagnozy przez internet zwłaszcza w takim przypadku ale może po prostu ktoś z Was zetknął się z podobną sytuacją, może ktoś znajomy... bo ja nie umiem znaleźć odpowiedzi, nie ma chwili żebym o tym nie myślała, nie przeszukiwała internetu, nie analizowała przebiegu ostatniego tygodnia minuta po minucie. 19 lutego odszedł mój najkochańszy piesek, jego śmierć jest dla nas ogromnym szokiem, spadła na nas zupełnie niespodziewanie. Nie zdecydowaliśmy się na sekcję (mimo że pewnie ona przyniosłaby odpowiedź), po prostu po tym wszystkim nie umieliśmy podjąć takiej decyzji, chciałam go zabrać ze sobą jak najszybciej. Nawet teraz, gdy piszę te słowa to do końca w nie nie wierzę, wydaje mi się że zaraz podejdzie i wysunie swój pyszczek w moją rękę, tak jak to zawsze robił... Wszystko zaczęło się 9 lutego - piesek (york, 7 lat, zdrowy i silny do tej pory) spuchł na pyszczku, opuchlizna podeszła pod oko - diagnoza - ropień, zapalenie dziąseł. Założono mu wenflon, dostał antybiotyk 2 razy dziennie i w środę 12 mieliśmy zgłosić się na zabieg usuwania kamienia i zębów (miały być usunięte minimum 2, w trakcie zabiegu okazało się że trzeba było usunąć 13 !). Odebraliśmy pieska po zabiegu wybudzonego, poznał nas, zamachał ogonkiem, dostaliśmy informację że bardzo dobrze zniósł narkozę, teraz tylko zostało nam podawanie antybiotyku przez blisko 2 tygodnie, na razie do wenflonu. W domu dochodził do siebie, na następny dzień po południu troszkę zjadł (papkowate jedzonko), miał apetyt, pił, widać było że szybko dochodzi do siebie. Z wenflonu nic sobie nie robił, nic mu nie przeszkadzało. W piątek 14 mieliśmy kontrole, dziąsła ładnie się goją, lekarka zmieniła wenflon do drugiej łapki, piesek się zsikał bo bardzo się zestresował (próbowała podać tabletkę ale się nie udało, piesek bardzo się denerwował, dodatkowo baliśmy się o jego wrażliwy żołądek więc zostaliśmy przy wenflonie), kolejna wizyta została wyznaczona na środę 19. W sobotę wszystko było dobrze, w niedzielę trochę bolał go brzuszek ale wcześniej już mu się to zdarzało (od czasu do czasu jadł sobie trawkę i wymiotował), rozmasowaliśmy i przeszło. W poniedziałek do wieczora miał super humor, leżał na tarasie, na trawce, chwilkę wygrzewał się do pierwszego wiosennego słoneczka. O 18 chcieliśmy podać antybiotyk do wenflonu ale pisnął więc od razu pojechaliśmy do lecznicy (trzeba było zmienić wenflon). W lecznicy przyjął nas inny lekarz, niż prowadząca do tej pory pieska pani doktor. Kazał nam wyjść z gabinetu tłumacząc się tym, że gdy nas nie będzie piesek będzie bardziej spokojny. Chwile to wszystko trwało, potem wyszedł do nas mówiąc, że zaraz dostaniemy pieska bo nie tylko zsikał się ale też zrobił kupkę i trzeba go było umyć. Jak go zobaczyłam był totalnie zgaszony, wenflon miał przełożony do tylnej łapki, wzięliśmy go na ręce i pojechaliśmy do domu. W domu zachowywał się dziwnie, nie chciał chodzić, leżał na dywanie w gabinecie i jak go wołałam nie odwracał się (wyglądało że się po prostu "obraził" co mu się często zdarzało). O 23 zaniepokojeni tym,że piesek nie chce chodzić zadzwoniliśmy do znajomego weta, powiedział, że prawdopodobnie unika chodzenia bo go coś uraża, może rurka od wenflonu ociera się kiedy wstaje i idzie i że nie ma powodu do niepokoju, że są pieski które po prostu tak znoszą wenflon w tylnej łapce. Nadszedł wtorek :( Rano piesek dostał dawkę antybiotyku do wenflonu jak zawsze - nic go nie bolało, ale nie chodził dalej, Dzwonimy do lecznicy, odbiera lekarz, który uczestniczył w poniedziałek przy zakładaniu wenflonu i mówi że nie ma powodu do niepokoju, skoro nie piszczał przy podawaniu lekarstwa - widocznie jest mu niewygodnie i dlatego nie chodzi. Kontaktujemy się jeszcze ze znajomą, której pies po operacji również miał wenflon w tylnej łapce - od niej też dostajemy informację że piesek nie chciał chodzić ale wszystko było ok. Piesek ma lepszy humor, jest bardziej kontaktowy, nawet szczeka gdy przychodzi do nas na chwilę znajomy ale to i tak nie jest jak w poniedziałek do wizyty u weta. Po południu zaczyna dyszeć, oddycha miarowo ale tak jak podczas gorących dni. Chwile przestaje, potem znów, troszkę śpi. O 18 podajemy antybiotyk do wenflonu, nie piszczy, wszystko jest w porządku, trochę się po tym uspokaja, śpi. Późnym wieczorem znów jest niespokojny, chodzi z miejsca na miejsce, znów dyszy bez powodu. Dzwonimy do weta i jedziemy go pokazać. Po badaniu weterynarz stwierdza, że wszystko jest ok ,piesek się po prostu denerwuje (a to akurat prawda bo on wszystko zawsze mocno przeżywał, więc myśleliśmy że to z powodu przeszkadzającego mu wenflonu w tylnej łapce), dostaję dawkę relanium, wet wyjmuje mu wenflon, dostajemy tabletki i w razie niepowodzenia w podawaniu ich pieskowi mamy przyjechać na zastrzyk. W domu piesek słabo kontaktuje ale jest spokojniejszy nie dyszy. Wynoszę go na "siku", ale siada i siedzi tak bezradnie, dalej nie chce stawać na łapkę. Potem w domu dziwnie przechyla główkę w bok ale jest spokojny. Potem chwilę śpimy. Nad ranem (nie pamiętam już która to była godzina chyba ok 3 ) piesek znów zaczyna się przemieszczać, nie może znaleźć sobie miejsca, idzie na wycieraczkę pod drzwi, myślimy że chce siku, więc otwieramy drzwi, on idzie powoli kuśtykając, nagle plączą mu się nóżki, chwieje się. Mama zabiera go i przynosi do domu, w domu na moment "sztywnieje", uspokajamy go, dzwonimy do weta - jeśli zdarzy się to kolejny raz mamy przyjechać. Siedzę przy piesku, trzymam rękę na jego grzbiecie, głaszczę, mówię spokojnym głosem, mam nadzieję że siła woli uda mi się zatrzymać jego zdenerwowanie. Trzymając rękę na brzuszku czuje jak serduszko znów zaczyna bić co raz szybciej. Piesek znów dostaje ataku ale ten jest milion razy silniejszy od poprzedniego. Znów sztywnieje, wyje przeraźliwie, wygląda to strasznie. Dzwonimy do weta, że jedziemy, nie wiemy co robić, próbować mu pomóc, uspokajać, serce rozpada mi się na tysiąc kawałków i czuję jednocześnie jakby chciało wydrzeć się z klatki piersiowej. Atak jest bardzo długi, niesiemy go na poduszce do samochodu a on wciąż wyje ( do dziś słyszę ten głos i będę go słyszeć do końca życia). W samochodzie na chwilę uspokaja się. Lekarz już na nas czeka, piesek dostaje natychmiast dawkę luminalu. Mamy podjąć decyzję czy chcemy kroplówkę do domu czy decydujemy się zostawić pieska u weta. Potem piesek dostaje kolejnych dwóch ataków leżąc na stole u lekarza, natychmiast ma podany znów luminal przez przygotowaną strzykawkę włożoną do wenflonu. Wet bierze go na ręce, mówi że jak najszybciej trzeba wdrożyć leczenie, piesek zostaje w lecznicy, ma być wprowadzony w śpiączkę, ma mieć kroplówkę, podawane lekarstwa, mamy go odebrać na następny dzień. W domu postanawiamy, że o 10 dzwonimy do lecznicy zapytać co z pieskiem. Po 8 dostajemy telefon, że nasz najpiękniejszy, najkochańszy przyjaciel odszedł... Ogromny ból, szok, niedowierzanie, złość i pytanie dlaczego. Podczas rozmowy z wetem jestem na uspokajaczach, niewiele kontaktuje, wszyscy płaczą. Lekarz mówi, że piesek kompletnie nie reagował na podawane mu leki mimo że walczyli o niego tyle godzin jego ataki były coraz silniejsze. Sugeruje problemy neurologiczne, mówi że stan padaczkowy był skutkiem czegoś innego. Sugeruje sekcję, ale to nie ten moment, nie ten czas, my chcemy po prostu zabrać naszego przyjaciela z tego miejsca, chcemy go utulić, pogłaskać, powiedzieć że wszystko będzie dobrze... Jak już napisałam wiem, że ten post nie da jednoznacznej odpowiedzi...ale po prostu nie byliśmy w stanie zdecydować się na sekcję. Nie wiem czy różne sugestie, domysły ukoją ból i pomogą nam po stracie ale w każdej minucie o tym myślę, przeżywam na nowo, analizuję. Boję się, że może to na skutek stresu jaki przeżył w ten nieszczęsny poniedziałek, że nie zrobiliśmy wszystkiego, że czegoś nie dopatrzyłam, coś mi umknęło, mogłam zrobić coś lepiej, inaczej...i byłby dzisiaj z nami, siedziałby przy mnie wtulając swój pyszczek w moją dłoń jak zawsze...Może ktoś inny to przeczyta i jak będzie w podobnej sytuacji zapali mu się czerwona lampka i zareaguje szybciej, lepiej. Może gdybym ja przeczytała coś podobnego wcześniej to w jakiś sposób mogłabym zapobiec temu co się stało...
×
×
  • Create New...