Jump to content
Dogomania

Stan zdrowia bardzo starych psów


Tree

Recommended Posts

Moja ma problemy wątrobowe, dostaje lek weterynaryjny Zentonil, przez jakiś czas dostawała też Ursopol, to lek ludzki ale na szczęście mogliśmy go odstawić bo właściwie niczego nie wnosił a był cholernie drogi.

Innych ludzkich leków na wątrobę nigdy nie podawałam.

Link to comment
Share on other sites

moja zosia umarła niespodziewanie 17 kwietnia. miało być pozytywnie, miałyśmy mieć jeszcze czas dla siebie. a rak po cichu rozwijał się szybko. piekna niedziela, miły spacer - Zosi pękło drugie płuco. od szczeknięcia. po 4 godzinach już nie żyła, odma odnawiała się coraz szybciej i coraz większa. szok, jaki przeżyłam jeszcze mnie trzyma. dla mnie zatrzymało sie wszystko, bez niej jest okropnie, okropnie.

nie będę tutaj wchodzić jakiś czas, nie mogę.

Link to comment
Share on other sites

11 godzin temu, sleepingbyday napisał:

moja zosia umarła niespodziewanie 17 kwietnia. miało być pozytywnie, miałyśmy mieć jeszcze czas dla siebie. a rak po cichu rozwijał się szybko. piekna niedziela, miły spacer - Zosi pękło drugie płuco. od szczeknięcia. po 4 godzinach już nie żyła, odma odnawiała się coraz szybciej i coraz większa. szok, jaki przeżyłam jeszcze mnie trzyma. dla mnie zatrzymało sie wszystko, bez niej jest okropnie, okropnie.

nie będę tutaj wchodzić jakiś czas, nie mogę.

Siły! dużo siły życzę! Jesteśmy z Tobą myślami. Bardzo mi przykro.

Link to comment
Share on other sites

  • 2 weeks later...

W poprzedni czwartek zaczęły się problemy z moim ONkiem. Nagle zaczął się dusić, trafił do kliniki, został zaintubowany i wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną. Diagnoza: porażenie krtani. Miałam do wyboru eutanazję albo operację. Po dwóch dniach trafił na stół, miał tracheostomię. Po trzech dniach kolejny raz trafił na stół żeby ściągnąć tracheostomię. Miniony tydzień był absolutnym koszmarem.

Dziś, tydzień od pierwszego zabiegu a dwa dni od drugiego psiur ma się dobrze, oddech się ustabilizował choć nigdy nie będzie całkowicie czysty.  Jest jeszcze osłabiony ale mamy wielką nadzieję, że dojdzie do siebie i będzie jeszcze mógł się cieszyć spokojną starością...

Link to comment
Share on other sites

  • 3 weeks later...

Nie martwcie się staruszkami, naprawdę! Mój Puszek miał 18 lat jak odszedł za TM. Był ze mną od zawsze, byłam bardzo mało jak nasza suczka się oszczeniła, miała wtedy dwa pieski, jeden miał zostać u nas, drugiego miał wziąć wujek i wszyscy czekali na moją decyzję, wzięłam właśnie Puszka, pomimo tego, że wszystkim o wiele bardziej podobał się ten drugi piesek :) Z Puszkiem nigdy nie było większych problemów, ale był to typowy pies podwórkowy, nie lubił przebywać w domu, najdalej wchodził do korytarza, na starość zaczął do kuchni, ale w żadnym pokoju nigdy nie był. Nie wiem czy się bał, co jest dalej, pojęcia nie mam, młodsze psy same z siebie pchały się do pokojów, wystawały pod drzwiami, żeby je wpuścić, ale nie Puszek. On sobie wolał wejść na strych, miał posłanie w korytarzu, w którym bywał, ale rzadko tam spał, wolał na zewnątrz. Mama zorganizowała mu "specjalny" fotel na którym siadał tylko on (młodsze psy były bardzo często przez niego wyganiane z fotela ;) A tak to był zawsze normalny pies, lubił się bawić, lubił być czesany i głaskany. Na starość może faktycznie zrobił się nieco zaborczy względem młodszych psów i irytowało go to jak szczeniaki chciały się bawić, nie robił im krzywdy, ale warczał, młode się tym nie przejmowały oczywiście, oprócz tego, nie można było wykonywać względem niego gwałtownych ruchów, trochę jakby nieco wolniej do niego docierało to, co człowiek chce mu zrobić (w sensie wyczesać czy pogłaskać). Kiedyś pamiętam, Puszek był sporym psem przez co nie ładował się na kolana, Skrapi był młody i o wiele mniejszy, więc zawsze mi na kolana wskakiwał, pamiętam moje zaskoczenie jak któregoś razu Puszek wskoczył mi na kolana. No nie powiem, był ciężki i niewygodny, a jak starałam się go z tych kolan zgonić to warknął, w końcu sam się poddał. Chyba doszedł do wniosku, że to jednak nie dla niego ;) A tak oprócz tego żadnych niepokojących zachowań nie przejawiał, wiadomo, widać było, że swoje lata ma, bo poruszał się wolniej, nie podchodził już nawet do płotu tylko jak szczekał to zza domu :) ale nie był agresywny, nigdy. Na koniec miał problemy z oczami, o wiele mniej widział, ale nie na tyle, żeby się obijać o różne rzeczy, jakieś problemy skórne się pojawiły, ale nie dał się dotknąć weterynarzowi, zrobił się wycofany i niedługo potem odszedł za TM. Wydaje mi się, że dużo tu robi podejście do psa, bo jednak to trochę jak ze starszymi ludźmi, nie możesz z nimi robić to samo, co z młodymi. Staruszek potrzebuje innej opieki i innego podejście i tyle samo cierpliwości, co szczeniak.

Link to comment
Share on other sites

  • 4 weeks later...
  • 2 weeks later...
  • 2 weeks later...

Ja mam 11-latkę po ciężkiej operacji usunięcia ropomacicy i martwicy na języku. Jest o wiele słabsza niż była, ale nadrabia charakterem i urokiem. Nadal lubi zabawy i harce a jak trzeba to i kuriera nie wpuści przez bramę. Na pewno nie sika w domu, ale za to jest mniej tolerancyjna jeżeli chodzi o jedzenie :)

Link to comment
Share on other sites

Bardzo brakuje mi tego nieokrzesanego potwora, z trudem przychodzi mi pogodzić się z tą stratą. Na szczęście z moją babuleńką wszystko ok, trzyma się dzielnie. W domu nowy lokator szukający domu, chyba się kwalifikuje żeby go przedstawić bo ma ponad 10 lat :)

DSC_8849.JPG

DSC_8870.JPG

Link to comment
Share on other sites

Strata psiaka jest bardzo bolesna. Ale ważne żeby odchodził bez bólu, a nie w ogromnych cierpieniach. Wtedy jest być może nieco lżej... nie wiem, jak się kiedyś pogodzę z tym, że moja Misia odejdzie.

Ma obecnie 16 lat i 5 miesięcy. Na ogół była zdrowym psem, 2 lata temu zaczęły się problemy z zatokami przyodbytniczymi, a rok temu miała operację z powodu ropomacicza, które błyskawicznie się rozwinęło i było duże prawdopodobieństwo, że nie przeżyje operacji. Ale udało się. Twarda babka z niej :)

Link to comment
Share on other sites

  • 4 weeks later...

I ja współczuję marra. Ja niedawno straciłam Zahira :( po 10 latach od adopcji :(

a wciąć się boję o pozostałe, bo wszystkie mają kilkanaście lat

Link to comment
Share on other sites

Do jej śmierci przygotowywałam się od dłuższego czasu, dzięki temu łatwiej mi to przyszło. Pustka po niej jest nie do opisania, tym bardziej że opieka nad nią zajmowała mi ogromną ilość czasu i nagle to się urwało, skończyło.

Niecały miesiąc przed jej śmiercią zaczęła mieć ataki padaczkowe, po każdym ataku jej stan się pogarszał a biorąc pod uwagę, że już wcześniej nie była w dobrym stanie neurologicznym tak na prawdę czekałam na ten ostatni atak. Tak też się stało, została poddana eutanazji w trakcie ataku, który trwał bardzo długo. Lepiej na duszy, że mogłam jej w tamtym momencie ulżyć w cierpieniu.

Link to comment
Share on other sites

3 godziny temu, marra napisał:

Do jej śmierci przygotowywałam się od dłuższego czasu, dzięki temu łatwiej mi to przyszło. Pustka po niej jest nie do opisania, tym bardziej że opieka nad nią zajmowała mi ogromną ilość czasu i nagle to się urwało, skończyło.

Niecały miesiąc przed jej śmiercią zaczęła mieć ataki padaczkowe, po każdym ataku jej stan się pogarszał a biorąc pod uwagę, że już wcześniej nie była w dobrym stanie neurologicznym tak na prawdę czekałam na ten ostatni atak. Tak też się stało, została poddana eutanazji w trakcie ataku, który trwał bardzo długo. Lepiej na duszy, że mogłam jej w tamtym momencie ulżyć w cierpieniu.

bardzo trudne są to doświadczenia, bardzo.:( i tęskni się za ukochanym psem długo, długo... czasem już zawsze. 

Link to comment
Share on other sites

  • 3 weeks later...
  • 6 months later...

Tak długo tu nie zaglądałam. Nie byłam w stanie pisać, że u nas jest trudno, coraz trudniej. Teraz wchodzę i widzę, że ten wątek zamienił się w mogiłę naszych ukochanych psów. Bardzo Wam dziewczyny współczuję i przytulam mocno. Od kilku dni przeżywam to samo, czego wy już doświadczyłyście. Moja ukochana Figusia, moja wspaniała psinka, która była ze mną od 17 lat i 5 miesięcy (odkąd skończyła 2 miesiące), umarła 18 marca o 15:50. Musiałam zgodzić się na eutanazję, żeby nie przeciągać tego, co było już nieuniknione. Ja po prostu nie wierzę, że to się wydarzyło. Nie potrafię tego zaakceptować. Nie potrafię tego zrozumieć. Ciągle analizuję, to co się wydarzyło i co mogłam zrobić inaczej, gdzie zawiodłam. W piątek wieczorem Figa dostała wylewu. Kilka godzin wcześniej wpadła w hipoglikemię, której nie mogłam opanować. Ale nie pojmuję, jak do tego doszło. Tak jak zwykle od kilku tygodniu, zjadła swoją porcję, a po skończeniu jedzenia wstrzyknęłam jej kroplę insuliny. Następny posiłek powinien być za 4 godziny i znowu powinna dostać kroplę lub niepełną kroplę insuliny, żeby cukier utrzymać na właściwym poziomie. Mierzyłam jej cukier na około godzinę przed kolejnym posiłkiem i zawsze był na poziomie 100 - 140 mg/dl. Nie rozumiem, jakim cudem spadł tak szybko, bo to się musiało zacząć już w godzinę, półtorej po posiłku, a ja się zorientowałam dopiero po 2,5 h po posiłku, bo wcześniej do głowy mi nie przyszło, że to hipoglikemia. Po dostaniu odpowiedniej dawki glukozy i jedzenia, cukier nadal się obniżał a Figa miała coraz gorsze symptomy spadku poziomu cukru. Miała cukier 47 mg/dl a zachowywała się, jakby to było 20. Musiałam na siłę wpychać jej glukozę z saszetki do pyszczka, bo nie chciała (nie mogła) sama zlizywać. Wepchałam w nią przynajmniej 10 gram glukozy. W końcu zaczęła dochodzić do siebie. Gdy glukometr pokazał lekko ponad 100 mg/dl uspokoiła się i zasnęła. Po krótkiej drzemce wyszłam z nią na siku. Po jakiejś godzinie zaczęła się zachowywać tak, jak przy wysokim poziomie cukru. Jak go zmierzyłam, miała około 260 mg/dl. W porze kolacji chciałam dać jej posiłek i podać odrobinę insuliny. Ale Figa nie chciała jeść. To mnie bardzo zdziwiło. Ona zawsze przy wysokim cukrze była żarłoczna. Była bardzo pobudzona, chodziła jak opętana, bardzo szybko, co przy jej problemach z utrzymaniem równowagi, kończyło się co chwilę upadkami, musiałam ją przytrzymywać i spowalniać. Podsuwałam jedzenie, ale nie chciała. Pomyślałam, że pewnie chce się jej pić. Podałam jej wodę strzykawką. A potem dałam mikro kropelkę insuliny, żeby cukier powolutku obniżyć. Po pół godziny, gdy już był niższy, spróbowałam ją położyć do łóżka, żeby w końcu odpoczęła i wtedy stało się coś, co mnie zamurowało. Figa zaczęła skowyczeć tak, jakby ktoś ją ze skóry żywcem obdzierał. Od razu postawiłam ją z powrotem na łapy, żeby chodziła i zaczęłam dzwonić do mojej lecznicy. Niestety nie mięli tego dnia nocnego dyżuru, więc dzwoniłam po prywatnych numerach lekarzy z naszej kliniki. W końcu udało mi się dodzwonić. Myślałam, że Figa mogła sobie coś uszkodzić, jak się przewracała. Tylko nie pasowało mi to, że jeśli sobie coś złamała, albo coś jej pękło, to dlaczego chodzi a nie leży i skowycze, gdy leży a nie gdy chodzi? Opisałam sytuację. Pani doktor poprosiła, żebym podała jej połowę tabletki pyralginy i zadzwoniła za 30-40 minut. Jednak, gdy próbowałam podać jej tabletkę, okazało się, że ma szczękościsk. A jeszcze pół godziny wcześniej tego nie miała. Wtedy doszło do mnie, że to coś innego, coś poważniejszego. Oddzwoniłam do Pani doktor, która poprosiła o przyjazd do gabinetu. To wszystko co się z nią działo, czego nie rozumiałam, to były objawy wylewu. Najprawdopodobniej spowodowany był szybką zmianą poziomu cukru, która osłabiła naczynka krwionośne. W gabinecie dostała kroplówkę, mnóstwo leków, na pewno relanium, coś przeciwbólowego, steryd, mnóstwo tego było. Miała obniżoną temperaturę, więc trzeba ją było dogrzewać. Ale na szczęście szybko po lekach się uspokoiła, wyciszyła, leżała. Chyba około godziny spędziliśmy w lecznicy. Wzięłam ją do domu razem z kocem, matą grzewczą, termoforem i lekami. W razie potrzeby miałam jej podać pyralginę i relanium do wenflonu lub gdyby nie wyszło mi przepłukanie, to domięśniowo. W nocy cały czas przy niej czuwałam (mierzyłam temperaturę, cukier). W końcu jej stan znowu się pogorszył, a ja spanikowana nie dałam rady przepłukać wenflonu (nigdy wcześniej tego nie robiłam) i po utracie pyralginy ze strzykawki, dałam jej relanium domięśniowo. Nie wiem czy przy pierwszym czy przy drugim zastrzyku trafiłam w nerw, o czym się dowiedziałam później, bo miała łapkę ciągle wyprostowaną. Pyralginę w tabletce rozpuściłam w wodzie i podałam strzykawką do pyszczka. W pewnym momencie w nocy zauważyłam, że porusza tylko przednimi łapkami, tzn ode drgały, ruszały się, tak jakby bez udziału jej woli, ale tylne nic, kompletnie. Nie wiem czemu nie przyszło mi wtedy do głowy słowo paraliż. Chyba chciałam to wyprzeć. Miałam tylko jedno na myśli, że jak przeżyje noc, to z tego wyjdzie. Cały czas byłam przy niej. Chciałam, żeby czuła, że jestem obok, że jej nie zostawię. Błagałam, żeby wytrzymała do rana, że pojedziemy do lecznicy i jej pomogą. Około 5 rano sytuacja się zmieniła. Figa się wyciszyła, była o wiele spokojniejsza. Myślałam, że to dobry znak. Około 6 wysikała się pod siebie. O 10 byłyśmy w klinice. Musiałam ją zostawić na badania, kroplówkę i dalsze leczenie. W soboty klinika przyjmowała pacjentów do 15, więc pomyślałam, że zadzwonią przed tą godziną, ale czas mijał i mijał, a oni nie dzwonili. Z jednej strony myślałam, że to dobrze, bo gdyby szybko zadzwonili, to by znaczyło, że Figa umarła. Ale jak nie zadzwonili do 15, to zaczęłam mieć złe przeczucia. Pomyślałam, że chcą nas zostawić na sam koniec, żeby już nie było innych pacjentów, bo nie jest dobrze. Zastanawiałam się, co powiedzą, gdy będą dzwonić, bo jeśli usłyszę, że Figa jest do odebrania, to będzie oznaczać, że jest lepiej, że żyje, że wyjdzie z tego. Chwilę po 15 dostałam telefon i właśnie te słowa usłyszałam. Nagle poczułam ulgę, uśmiechnęłam się. Niestety to było krótkie szczęście. W gabinecie zobaczyłam, że Figa leży tak jak leżała, gdy ją przyniosłam. Dowiedziałam się, że mogę ją zabrać do domu, że dostanę leki. Nie rozumiałam, dlaczego nic się nie zmieniło i co się dzieje. Nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. Zaczęłam pytać lekarza, drążyć. I w końcu usłyszałam to, czego się najbardziej bałam. Nikt z zespołu nie dawał Fidze szans na przeżycie, to byłby cud. A nawet, gdyby przeżyła, to pozostałyby deficyty np. ruchowe. A ona już miała duże problemy z tym związane. Jej organizm był już wyniszczony a wylew rozległy. Chyba już nie była do końcu świadoma, co się dzieje.Po raz pierwszy odkąd zaczęła chorować poczułam, że to jest już ten moment, że to już koniec, że nie będzie lepiej, że to czas rozstania. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, niespodziewanie, nie byłam przygotowana. Wpadłam w histerię, nie mogłam zapanować nad emocjami. Po rozmowie z lekarzem, z mamą i chłopakiem, zdecydowałam o eutanazji. Nie mogłam jej zabrać do domu i czekać, aż umrze za kilka godzin, a może kilkanaście, a może kilka dni. A nawet jakby przeżyła i stała się bardziej świadoma i próbowała wstawać, to mogłoby się okazać, że nie może tego zrobić i wtedy trzeba by było ją uśpić. Nie mogłam jej tego zrobić. Wytuliłam ją, wyściskałam, przeprosiłam, powiedziałam jej, że ją bardzo bardzo kocham i żeby się nie bała, że wszystko będzie dobrze, że już jej nic nie będzie boleć. Mam tylko żal do siebie, że nie potrafiłam zapanować nad emocjami i może ona to czuła? Nie potrafiłam się uspokoić, ale byłam z nią do samego końca. Byłam z nią od dnia, w którym ją zobaczyłam, do ostatniej minuty jej życia, prawie się nie rozstawałyśmy. Chyba z nikim nie miałam tak silnej więzi, jak z tą maleńką, ukochaną istotką. Tak wiele mnie nauczyła. Nie byłabym tą osobą, którą jestem, gdyby nie jej obecność w moim życiu. Była centrum mojego życia. Teraz czuje się, jakbym straciła wszystko, co miałam. Czuję się koszmarnie. Nie rozumiem, dlaczego to się stało właśnie teraz. Gdyby umarła miesiąc temu, jak była w gorszej kondycji, to chyba inaczej bym to przyjęła. Teraz wychodziłyśmy na prostą. Biegunki już się nie pojawiały, kupy były super. Zapalenie/zakażenie małżowiny usznej wyleczone, zapalenie żołądka wyleczone, apetyt rewelacyjny, owrzodzenie rogówki prawie wyleczone. W piątek, tego dnia, kiedy dostała wylew, byłyśmy około południa na wizycie kontrolnej i wyszłam tak optymistycznie nastawiona, bo wszystko się układało, jak należy. Tydzień wcześniej miała robione badania, bo przez jeden dzień nie chciała jeść i brzydko zwymiotowała. Wszyscy myśleli, że to z powodu choroby nerki, ale mimo że od lat żyła o jednej nerce, to wynik był w normie, nawet mocznik był tylko odrobinę podniesiony. Stanęło na zapaleniu żołądka i to była dobra diagnoza, bo po lekach od razu się jej poprawiło. Dzisiaj (w poniedziałek) miałyśmy stawić się na kontrolę z okiem. Miałam jej kupić leki na wątrobę, bo się jej kończyły i szampon z owsem i olejem kokosowym, żeby nawilżyć skórę. Planowałam, że ją wykąpię w najbliższych dniach, np. w piątek. Miałam jej kupić obrożę przeciwpchelną, żeby ją zabezpieczyć, bo nie przeżyłaby ukąszenia zarażonym kleszczem, heh. Wyobrażałam sobie, że czeka nas jeszcze kilka wspólnych miesięcy, że dożyje lata, powygrzewa się na słonku, podrepcze po zielonej trawie. I że pewnego dnia, gdy będzie gotowa, po prostu zaśnie i więcej się nie obudzi, że to przebiegnie spokojnie, cicho, bez bólu, bez strachu, w domu, przy mnie. Naiwnie liczyłam na jakąś sprawiedliwość losu. Skoro to małe ciałko tyle przeszło i doświadczyło tak trudnej starości, to musi się to skończyć w jakiś łagodny sposób. Przyznam, że byłam już bardzo zmęczona opieką nad Figą, przez ostatnie dwa tygodnie kręgosłup tak mnie bolał, że gdyby nie maści i ketonal, nie byłabym w stanie jej nosić, podnosić, przenosić, schylać się. Robiłam to już od tak dawna, że nawet moje ciało zaczęło się buntować. Myślałam, że w pewien sposób poczuję ulgę, gdy Figa odejdzie. I miałam z powodu tych myśli wyrzuty sumienia. Nachodziły mnie w tych gorszych momentach, a potem znikały. Ale wcale żadnej ulgi nie poczułam, tylko ból. Przez większość czasu mam wrażenie, że Figa wróci, bo jest tylko na kroplówce u weterynarza. Ale pojawiają się te momenty, w których moja świadomość rejestruje fakt, że już jej więcej nie przytulę, nie będzie spała na moich kolanach, ani na moim brzuchu, nie będę jej gotowała jedzenia, nie będę jej karmiła, nie będę z nią wychodziła, nie będę się smuciła i złościła, gdy znowu coś jej będzie dolegać i nie będę się cieszyła w te lepsze dni. Boże, ja już naprawdę nigdy nie będę jej miała obok siebie. Prawie 18 lat i koniec, tak po prostu koniec. Porządkuję jej rzeczy i ryczę. Przeglądam zdjęcia i ryczę. Dopiero, dzięki zdjęciom zobaczyłam, jak bardzo moja maleńka się postarzała. Nie widziałam tego na co dzień. Wiedziałam, że jest gorzej niż było, ale dopiero te zdjęcia uświadomiły mi, jak wielka zmiana zaszła i że każdy dzień tych ostatnich tygodni, miesięcy, był cudem. Miała niewiarygodnie silny organizm. Ale i on musiał w końcu się poddać. Żegnaj moja najdroższa Figusiu, nigdy Ciebie nie zapomnę. 

  • Upvote 1
Link to comment
Share on other sites

  • 3 weeks later...

Witam serdecznie.Jestem z Torunia.Mam 14 letnia suczke amstaffa.Niestety potrzebuje operacji, ma w pysku sporego guza rakowego , ktorego trzeba usunac.na jutro jest przewidziana operacja na godzine 19.

Niestety koszt jest duży. 480 zl sama operacja.weterynarz zgodzil sie na 2 raty .ale poerwsza musze dac juz jutro gdy zaprowadze pieska .Niestety nie mam na dzien dzisiejszy takich środków. Czy ktos moglby w jakis sposób pomoc mi? Moze znacie jakies organizacje ktore pomagaja w ten sposob.Bardzo prosze was o pomoc.

Link to comment
Share on other sites

Niepokolorowanka, bardzo ci współczuję ale i zazdroszczę, że twoja sunia żyła tak długo, dzięki twojej miłości i opiece, nie miej do siebie żalu, że pomogłaś jej odejśc bo czekało ją już tylko cierpienie. Ja mam prawie 12-letnią suczkę i choć jeszcze nieźle się czuje to już się jej łapki czasem plączą, poza tym jest rasy, która nie zawsze dożywa 11 lat, ona żyje jużi tak najdłużej z moich poprzednich psów tej rasy i też już przygotowuję się psychicznie, że to już bliżej jak dalej choć robię wszystko, żeby żyła jak najdłużej.

Trzymaj się i daj taką samą miłość następnemu psiaczkowi.

Link to comment
Share on other sites

  • 3 months later...

Witam, mam pieska lat 16-naście z niedoczynnością tarczycy. Weterynarz zastosował Forthyron Flavoured 200 mikrogram. Jesteśmy po pierwszej dobie podawania tego leku. Niestety piesek wymiotuje, czy mam się martwić tym że tak szybko odrzuca leki?  Dajcie znać czy Wasze psiaki też tak reagowały na ten lek. Z góry ślicznie dzięki :)

Link to comment
Share on other sites

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Guest
Reply to this topic...

×   Pasted as rich text.   Paste as plain text instead

  Only 75 emoji are allowed.

×   Your link has been automatically embedded.   Display as a link instead

×   Your previous content has been restored.   Clear editor

×   You cannot paste images directly. Upload or insert images from URL.

×
×
  • Create New...